search
REKLAMA
W stronę zachodzącego słońca

RANGO

Maciek Poleszak

6 maja 2017

REKLAMA

Przyjęło się, że główny bohater filmu animowanego, nawet jeśli w założeniu ma być odpychający, powinien być w pewien sposób uroczy i dający się polubić od pierwszego kontaktu. Tak więc zarówno taplający się dla relaksu w błocie Shrek, wyskakujący z szafy (ku przerażeniu dzieci) Sully z Potworów i spółki, czy w końcu tytułowa Bestia z Pięknej i Bestii – wszyscy oni w żaden sposób nie sprawiają, że chciałoby się uciec w popłochu i zemdleć przy pierwszej możliwej okazji. Dzieci chętnie mogłyby przytulić się do takiego “potwora” i z pewnością ciągnęłyby mamę lub tatę za rękaw, widząc na sklepowej witrynie maskotkę w kształcie któregoś z nich. Gdyby jednak któryś z rodziców postanowił zrobić swojej pociesze niespodziankę i zostawił jej koło łóżka pluszaka przedstawiającego którąś z postaci z Rango, dziecko nie tylko nie mogłoby tej nocy zasnąć, ale też z miejsca uciekłoby z piskiem ze swojego pokoju. Po wcześniejszym zatłuczeniu zabawki poduszką, lub innym znajdującym się w zasięgu ręki przedmiotem.

Rango już na pierwszy rzut oka wydaje się niepokojący, a wszystko dzięki mocno niesymetrycznej czaszce, dziwacznym oczom różnej wielkości i hawajskiej koszuli. Kameleon zdaje się też mieć niezbyt poukładane pod sufitem, wykazując w połączonych scenach coś na kształt schizofrenii, prowadząc dialog z plastikową palmą, pozbawionym głowy i nóg korpusem lalki oraz nakręcaną rybką-zabawką. Na dokładkę, pierwsza (prawdziwa) postać z którą rozmawia to… przejechany przez samochód pancernik rozpłaszczony gdzieś na ciągnącej się po horyzont pustynnej szosie. Odpowiedzialna za film telewizja Nickelodeon już wcześniej uciekała się do silnego stężenia groteski w swoich produkcjach, za przykład czego można przytoczyć chociażby serial Prawdziwe potwory, w którym jeden z bohaterów trzymał własne gałki oczne w dłoniach i straszył dzieci swoim zapachem, a za walutę w przedstawionym świecie służyły obcięte, ludzkie paznokcie.

Takie podejście do koncepcji wizualnej sprawia, że film nabiera własnego, niepodrabialnego i oryginalnego stylu. Szkoda tylko, że coś, co w zamierzeniu miało być skierowane zarówno do dzieci, jak i do dorosłych, będzie tych pierwszych najprawdopodobniej nudzić. Dzieci mogą mieć trudności z przyzwyczajeniem się do postaci i wyłapywaniem nawiązań, na których w dużej mierze opiera się humor, z dowcipów sytuacyjnych korzystający nieczęsto. Dorośli za to… to już zupełnie inna historia.

Rango to zaskakujący, ale na swój sposób stylowy hołd złożony gatunkowi jakim jest western, szczególnie w swojej włoskiej spaghetti odmianie.

W pewnym sensie jest podobny do zeszłorocznej animacji od Dreamworks – Jak wytresować smoka. Tak jak historia przyjaźni wikinga i latającego jaszczura, Rango w dużej mierze opiera się na przerabianych od lat na wszystkie możliwe sposoby schematach. Mamy bezimiennego przybysza znikąd, miasteczko pośrodku pustkowia ciemiężone przez bandytów, czarny charakter, którego ujawnienie się nie zaskakuje zupełnie nikogo i szkielet scenariusza “od zera do bohatera”, na koniec jeszcze trochę efekciarstwa, a nawet wątki i motywy zapożyczone z… Diuny i Chinatown. Jednak tak, jak w zeszłym roku konkurencji, tak i teraz twórcom udało się tchnąć w film duszę, a w każdej kolejnej scenie nawiązującej do klasyki odszukać można pokłady klimatu.

Na klimat składa się wiele elementów, ale jeśli nie najważniejszym, to najbardziej charakterystycznym z nich jest muzyka. Jeśli ktoś dodaje sobie w myślach słowa “western” i “melodia”, istnieje duża szansa, że w głowie usłyszy za moment ikoniczny motyw główny z “Dobrego, złego i brzydkiego”. Mimo, że muzykę do Rango napisał Hans Zimmer, to w piękny sposób naśladuje on styl Ennio Morricone i garściami czerpie z jego twórczości, przeplatając ścieżkę dźwiękową charakterystycznymi motywami i instrumentami, jak na przykład harmonijka z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie.

Drugą, równie bezbłędną częścią większej całości jest dobór aktorów podkładających głosy. Film oglądałem w wersji z napisami i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, że mógłbym go obejrzeć ponownie, ale z polskim dubbingiem (nawet przy ogromnej sympatii jaką darzę Wojciecha Paszkowskiego, który kiedyś świetnie zagrał chociażby Jacka Skellingtona w Miasteczku Halloween, a tu wciela się w głównego bohatera). Po pierwsze straciłbym możliwość usłyszenia idealnie dobranych głosów Raya Winstone’a i Billa Nighy, oraz całej plejady innych aktorów posługujących się całą gamą wpadających w ucho akcentów. Po drugie – skoro film dzieje się w określonym miejscu i w określonych realiach, polskie głosy zwyczajnie do niego nie pasują. Chyba, że gdzieś na Naprawdę Dzikim Zachodzie znajdowała się kiedyś niewielka mieścina zamieszkiwana przez słowiańskich osadników posługujących się płynną polszczyzną.

Przy całej tej odtwórczości i żonglerce nawiązaniami jeden, również zupełnie nieodkrywczy, element wypadł nadspodziewanie dobrze.

W tej oderwanej od rzeczywistości i często kuriozalnej historii udało się ukazać jedno ciekawe zjawisko – przemijanie. Małe miasteczko Piach stoi bowiem na granicy epok: starej – tej z szeryfami, rabusiami, nikczemnymi napadami, chwalebnymi czynami i romantycznymi historiami, oraz nowej – w której Zachód jest coraz mniej Dziki a miejsce rewolwerowców zajmują powoli urzędnicy, biznesmeni i wielkie interesy. I to właśnie za fakt, że niektórzy bohaterowie po ostrej bójce w saloonie zmieniają ubrania i oświadczają, że “teraz czasy się zmieniły”, ten film ma szansę zostać zapamiętany na dłużej niż tylko jeden sezon kinowy.

Dziś już nikt nie pamięta, skąd Wędrowiec przybył. Niektórzy mawiają, że jego dom znajdował się daleko za horyzontem, dalej niż miejsce, w którym Słońce styka się wieczorami z piaskami pustyni. Inni mawiają, że zawsze żył w pobliżu, tak naprawdę był jednym z nas. Dziś i tak nie ma to już znaczenia… Ważne, że to on zabił braci Jenkins jedną kulą wystrzeloną ze swojego colta, to on przepędził bandytów i uratował miasto, a Duch Dzikiego Zachodu towarzyszył mu na każdym kroku. A może… może to tylko legenda? Mawiają, że imię, pod którym go znano nie było prawdziwe, że wszystko czego dokonał, było jedynie wyssaną z palca opowieścią. Może więc wcale nie istniał? W końcu świat zawsze musiał wyglądać tak jak dziś, prawda?

P.S. W filmie znalazło się miejsce na dwa ciekawe występy gościnne. Zapewniam, że jedno cameo spowoduje niekontrolowany wytrzeszcz oczu będący następstwem kompletnego zaskoczenia, a na drugie, być może podświadomie, będą czekać wszyscy.

Tekst z archiwum film.org (12/03/2011)

REKLAMA