Dokąd zmierza antybohater?
?Leon? i ?Pulp Fiction? (?Wściekłe psy? zresztą też by tu pasowały) wywoływały w swoim czasie gorące dyskusje na temat gloryfikacji przemocy nie tylko na naszych zajęciach z historii filmu, ale też w pismach branżowych i szeroko pojętych mediach. Pamiętam jak w latach 90. XX wieku telewizja publiczna miała pokazać pierwszy raz ?Leona? i zrobiła z tej okazji sondę telefoniczną, pytając czy bohater filmu jest według widzów dobry czy zły (albo coś w tym stylu, jak ktoś pamięta, niech mnie sprostuje). Kiedyś wzorem bohatera był heroiczny John Wayne, niewyczerpany John McClane, zwariowany Martin Riggs, wyszczekany Axel Folley czy stalowy Alex Murphy. Wszystkich ich łączyło jedno ? byli bohaterami niekoniecznie bez skazy, ale pozytywnymi, stojącymi zawsze po stronie prawa i bez obaw można było czerpać z nich pozytywne wzorce. Wraz z pojawieniem się w kinie sensacji Quentina Tarantino, głównymi bohaterami na dobre stali się bandyci, mordercy, socjopaci i podejrzane typy ? choćby wszyscy bohaterowie tarantinowskiego ?Kill Bill? i ?Prawdziwego romansu? wg jego scenariusza. I kazano nam żywić do nich ciepłe uczucia. I żywiliśmy.
Wystarczy krótki rzut okiem na filmografię pana T. aby zauważyć, że swoimi bohaterami czynił po prostu złych ludzi, takich, którzy poza strzelaniem do policjantów, ćpaniem, obcięciem ucha, wyrwaniem oka, mordowaniem nastolatek w samochodach, mszczeniem się na byłych kumplach z grupy zabójców, nie potrafią robić niczego innego, co mogłoby się w jakiś sposób przysłużyć ludzkości. Ale zostawmy w spokoju bohaterów Tarantino, bo co jak co, ale umiał on pokazać swoich zdegenerowanych ulubieńców w taki sposób, że bez popitki łykało się ich poczynania, a chwilami się z nimi po prostu sympatyzowało, podobnie jak z bessonowskim Leonem (a wcześniej z Nikitą) pedofilem mordercą na zlecenie jedynym. Jak wiadomo, Tarantino nie był pierwszy, choć okazał się w temacie najlepszy. Kino, począwszy od klasycznego ?Człowieka z blizną?, od zawsze próbowało stawiać bandziorów w pierwszym rzędzie. Bohaterowie ?Dawno temu w Ameryce? Sergio Leone, ?Ojca chrzestnego? Coppoli, remake'u ?Człowieka z blizną? czy ?Życia Carlito? (obydwa De Palmy), to przecież wszyscy, jak jeden mąż, pospolici bandyci, którzy dostali role pierwszoplanowe, a ich losy ukazano jako epicką opowieść o królach życia. ?Dzika banda? Peckinpaha, podobnie jak wyżej wymienione tytuły, też gloryfikowała przemoc w wykonaniu wyjętych spod prawa morderców, stróżów prawa spychając na drugi, czy nawet trzeci plan, ukazując ich jako postaci nudne / nieciekawe / nieudolne. Wszystkich negatywnych bohaterów łączyło jedno ? mieli charyzmę i klasę, błysk w oku, który przyciągał do ekranu niczym magnes. A co mamy dziś?
Dziś mamy ?Szybkich i wściekłych? i Jasona Stathama. O ile jeszcze pierwsza odsłona ?Fast & Furious? w zgrabny sposób przedstawiała metamorfozę bohatera od stróża prawa do zauroczonego przestępczym środowiskiem, stojącego na rozdrożu pomiędzy dobrem i złem, ?prawie-kryminalisty?, o tyle kolejne części to już? czyste zło. Apogeum nadeszło wraz z piątą odsłoną serii, pod wiele mówiącym tytułem ?Fast Five?. Tutaj nie ma już żadnego podziału na czerń i biel, nie ma też miejsca na ewolucję postaci ani odcienie szarości. Bohaterowie ?pozytywni? (bo negatywny to handlarz narkotykami, którego mają obrabować ? przyganiał kocioł garnkowi) to grupka, powiedzmy wprost, kryminalistów poszukiwanych listami gończymi. Czy w rzeczywistym świecie ktoś chciałby z nimi sympatyzować, kibicować im w ucieczce przed policją, czy zachwycać się ich szybkimi i wściekłymi wyczynami? Z pewnością nie. Ale, co dziwne, w filmie ja też ich nie kupuję i ich nie lubię. Napompowany do granic, mówiący głosem spod ziemi Vin Diesel, mydłkowaty jak zawsze Paul Walker i wyglądający jak pospolity zakapior Matt Schulze ? tworzą zgraję postaci antypatycznych, pozbawionych klasy i krzty uroku i choć tytułują siebie ?rodziną?, ni cholery nie daje się w nich jako rodzinę uwierzyć. Twórcy filmu starają się pokazać ich też jako cool-gości, śmigających fajnymi furami, z życiowymi marzeniami, ludzkimi rozterkami itd., ale mnie to nie obchodzi, bo nie są oni w żaden sposób warci współczucia, zrozumienia, ani podziwu. To po prostu zgraja cwaniaków, chcących wzbogacić się szybko i nielegalnie. I wściekle.
Podobna sytuacja ma miejsce w obejrzanej przeze mnie niedawno ?Elicie zabójców?, która stanowiła impuls do stworzenia niniejszego wpisu. Tu z kolei próbuje mi się wcisnąć jeszcze gorszy rodzaj bohatera ?pozytywnego?, bo mam niby kibicować zabójcom na zlecenie i trzymać za nich kciuki podczas uśmiercania kolejnych nazwisk z listy. O ile przełknąłem Stahama w roli kuriera w idiotycznej serii ?Transporter?, gdzie też był typkiem spod ciemnej gwiazdy, tak w ?Killer Elite? jakoś mierziło mnie, że bohaterami są profesjonalni zabójcy, żyjący (dobrze) z tego procederu. De Niro trafia w ręce złego szejka, bo skusiło go 6 milionów dolarów za kropnięcie kilku gości. Teraz zlecenie to musi wykonać Statham by ratować przyjaciela. Nie wiem jak Was, ale mnie jakoś średnio wzrusza ratowanie jednego mordercy, który był łasy na kasę, przez drugiego, którego jedynym plusem jest to, że chce z zabijaniem skończyć, ale jeszcze gorsi od niego ludzie mu na to nie pozwalają… Nie zrozumcie mnie źle ? film ze Stathamem jako akcyjniak całkiem mi się podobał (mocne 7/10), nie obraził żadnych moich uczuć religijnych ani nie naruszył mojej wizji świata, w którym bezprawie w filmach powinno być ukazywane w kolorze czarnym, a nie białym. Chodzi mi o to, że kino akcji niebezpiecznie skręca w stronę gloryfikowania zwyczajnych zimnokrwistych bydlaków, morderców i degeneratów szukających łatwej kasy, bez naznaczania ich działań i motywacji nutą straceńczego romantyzmu, jak miało to miejsce w przywołanych wyżej klasykach.
Jak pokazać urodzonego mordercę, który przechodzi przemianę wewnętrzną i staje się wielkim bohaterem i patriotą? Odsyłam do polskiego ?Potopu? i postaci Andrzeja Kmicica. William Munny z ?Unforgiven? to też znakomity przykład mordercy, który ma charakter i zajebistość wymalowaną na poprzecinanej zmarszczkami twarzy. Nawet ?Niezniszczalni? Stallone?a mają w sobie dużą nutę "fajności", która pozwala z przyjemnością patrzeć jak ci zimnokrwiści zabójcy przebijają się przez zastępy wroga znacząc trasę przejazdu krwawą smugą.
Leon, rodzina Corleone, Carlito Brigante, Tony Montana, członkowie dzikiej bandy, bohaterowie ?Dawno temu w Ameryce? – to postaci, które na naszych oczach się rozwijały, ewoluowały, miały jakąś podbudowę emocjonalno psychologiczną. Miały to coś, tę iskrę w oku (duża w tym zasługa aktorów, reżyserii i scenariuszy), która bezczelnie wytrącała nam z rąk argumenty w postaci ?zło jest złe?. Zło fascynowało, przykuwało uwagę, interesowało, potrafiło w pewien sposób zauroczyć. Przywołani wyżej antybohaterowie klasyków, to w większości postaci tragiczne, których losy nierzadko mówiły nam coś o kondycji świata i odwiecznej walce dobra ze złem, pokusach ciemnej strony.
Jeszcze inna kategoria ?złych bohaterów? to postaci z filmów Johna Woo. Przykładowo ?Better Tomorrow? i ?Killer? to orgia przemocy, krwawe strzelaniny, których uczestnicy mieli być przede wszystkim cool, mieli widowiskowo strzelać, skakać w slow-motion i nonszalancko żuć zapałkę w ustach. Nie próbowano nas wzruszać ich losami i nie kazano nam lubić ich. Mieliśmy tylko czerpać prymitywną radochę z wzajemnego wystrzeliwania się między złymi-dobrymi, a złymi-złymi. Tacy ?Szybcy i wściekli? czy ?Elita zabójców?, stoją w nieudolnym rozkroku pomiędzy dwoma rodzajami antybohaterów.
Gdzie zatem zmierzają antybohaterowie? W kierunku postaci tarantinowskich, klasycznych, czy wybiorą zły kierunek kolejnych odsłon Jasona Stathama i szybkich i wściekłych? A może szkoła Johna Woo? Genialny w formie i treści ?Drive?, w którym centralną pozytywną(!) postacią jest antybohater w starym, dobrym stylu, daje nadzieję, że będzie dobrze. Zdecydowanie wolę oglądać takich "drani", niż np. "Urodzonych morderców" Olivera Stone'a, w którym nie ma z kim sympatyzować, bo wszyscy są do cna przesiąknięci złem.
Powyższy wpis, który właśnie skończyliście czytać, powstawał 50 minut, co zapewne widać ? dlatego tekst trafia na Bloga KMF (a nie na stronę), jako coś w rodzaju szkicu do dłuższego artykułu, niżeli samego artykułu. Nie była moim zamiarem wnikliwa analiza zjawiska (diabelnie przecież rozległego), a tylko powierzchowne i bardzo skrótowe (być może aż za bardzo) prześlizgnięcie się po temacie. Gorąco liczę na wasz głos w dyskusji w komentarzach.