DIRTY DANCING/WIRUJĄCY SEKS [VHS nie do zdarcia]
Jedna z prawidłowości w strukturze wszechświata: nie ma nic lepszego niż polskie, wiejskie wesele, zwłaszcza takie sprzed ćwierć wieku. Zima, początek lat 90., śniegu po sam pas, a w gminnej sali balowej klimat mocno równikowy. Mija już parę godzin od czasu, gdy młoda para powiedziała sobie sakramentalne „tak”, siwucha leje się strumieniami (ja przyklejony do dużej szklanej butli mirindy), w tle hiciory od Polskich Orłów, a na środku sali on – wuja Józef (żadna tam rodzina, po prostu dobry „wuja” dla każdego), sołtys, mąż, ojciec i bóg parkietu w jednej osobie.
Purpurowa marynarka, seledynowa koszula, zaawansowane łysienie upiększone stylową zaczeską i zakrywający pół twarzy, kruczoczarny wąs wielkości szczotki do pastowania butów, którego używał niczym wielorybich fiszbin, odławiając kawałki makaronu podczas siorbania weselnego rosołu.
W pewnym momencie Józwa chyba zapomniał skręcić w lewo w Albuquerque i już mocno chwiejnym krokiem trafił na podwyższenie dla orkiestry i DJ-a. Po chwili losowego uderzania w elektroniczną perkusję zażądał piosenek z Wirującego seksu, które miał nagrane na kasecie magnetofonowej włączonej na okrągło w swoim chevrolecie aka fiacie 125p. Muzycy albo się tym zajmą, albo on przejmie mikrofon i weźmie się za wodzirejkę – El Józwo i „chór z nim”.
Nie było wyjścia, nadszedł czas na muzyczno-taneczne szaleństwo, którego polska wieś jeszcze nie widziała, choć przygotowywała się od czasu, gdy domorośli kinomani zapoznali się z megaprzebojem wypożyczalni, jakim bez wątpienia był Dirty Dancing, a poprzednie żniwa upłynęły w gorącym rytmie szlagieru Kaomy. To, co się działo przez następną godzinę, spokojnie można nazwać crème de la crème polskiego dancingu. Chwytliwe przeboje oraz wpływ klasycznego miksu weselnych afrodyzjaków (golonka, tort typu jeż, zimne nóżki i hektolitry wódki) zrobiły swoje, na parkiecie zapachniało brazylijskim karnawałem. Nawet proboszcz rzucił koloratkę na stół, niczym teksański szeryf porzucający własną gwiazdę w imię zemsty ponad prawem (tonight I’m not a priest – no, not tonight), przechylił pięćdziesiątkę i ruszył w ostre tany. Wiem, co myślicie, ale to moje wspomnienia i w tej wersji ksiądz mówił po angielsku i wyglądał jak Richard Chamberlain w Ptakach ciernistych krzewów. Muzyka pulsowała w uszach, w żyłach gotowała się krew, a namiętny froteryzm co niektórych par spowodował, że powietrze aż iskrzyło, rozsiewając dookoła potężne pokłady tritlenu – tylko to jedno wesele załatwiło problem dziury ozonowej na całą dekadę.
Sam film – cóż, niezaprzeczalny klasyk, choć muszę przyznać, że tak jak soundtrack z Dirty Dancing przydał się na niejednej potańcówce, tak samego filmu nie widziałem od dzieciństwa, gdy mama dostawała comiesięczny przydział na wieczór z damskim kinem. Żadna tam mizoginia, w domu panowała prawdziwa VHS-owa demokracja, po prostu babcia miała słabość do filmów akcji, a więc siłą złego na jednego za chick-flicki w naszym domu robiły mordobicia ze Stevenem Seagalem i Dolphem Lundgrenem, którzy zamiast serc mieli w zwyczaju łamać gnaty na potęgę. Tak zadecydowali wyborcy, a Alicji pozostawał wybór, który nazywaliśmy KOD, czyli Kuchnia or Die Hard – w sensie, że film do wyboru, żeby nie było niedomówień. Swoją drogą, trzeba było lata temu opatentować ten skrót – dziś byłaby z tego gruba kasa i comiesięczne alime… to jest tantiem jak nic. Damn it! Nie zamierzam w tym momencie rozpisywać się o fabule i światowym fenomenie Wirującego seksu, bo to już bardzo dobrze zrobił na naszej stronie Miłosz Górniak, który wykonał kawał solidnej roboty i praktycznie wyczerpał temat – polecam.
Dodam jednak kilka zdań: ten film powinien być dla mnie nieoglądalny, bo to mocno przesłodzona i naiwna opowieść, która aż opływa powoli zastygającym lukrem i zaczyna gryźć nas gdzieś z tyłu podniebienia. Jest jednak coś naprawdę fajnego, bezpretensjonalnego i zwyczajnie czarującego w tej prostej historii o miłości i dojrzewaniu. Może to ta widziana przez różowe okulary wizja Ameryki w przededniu seksualnej rewolucji i rozwoju kontrkultury, która sprawdza się jako nostalgiczna pocztówka tych lepszych, prostszych czasów. Zwłaszcza dla Amerykanów, którzy do dziś pierwsze dwie powojenne dekady traktują jako najlepszy czas dla swojego kraju. Słusznie, bo gdy zakredytowana Europa odbudowywała po II wojnie światowej swoje kraje i gospodarki, ta amerykańska przeżywała prawdziwy boom. Każdy mógł zostać członkiem nowopowstałej klasy średniej, kupić samochód i zamieszkać na nowo wybudowanej suburbii, aby w piątkowe wieczory wybrać się na kręgle lub do lokalnej, klasycznej już dziś restauracji typu diner, skosztować soczystego burgera z frytkami i popić to wszystko wiśniowym milkshakiem. Spowity papierosowym dymem i podlany wódką z martini okres absolutnej prosperity – kto tak naprawdę chciałby pamiętać socjopolityczne problemy połowy ubiegłego stulecia, gdy widzi zdjęcie przystojniaka z czupryną na brylantynę, robiącego rundkę nowym oldsmobilem wzdłuż eleganckiego osiedla, z piękną pin-up modelką u boku. Tak, to było to, prawdziwy amerykański sen w najlepszym wydaniu.
To jest właśnie cudowne w Dirty Dancing: że twórcy zaledwie liznęli tematykę wywrócenia do góry nogami pewnego porządku, ale jej nie zignorowali – czuć bryzę zmian, ale jest ona raczej zasugerowana, a nie topornie forsowana na ekranie. Widać to zwłaszcza w relacjach Baby z ojcem, która bardzo łatwo mogła pójść w stronę taniego konfliktu, na szczęście twórcy w ogóle nie zawędrowali w tego typu rejony – jasne, konflikt jest, ale bardzo fajnie i intuicyjnie zawiązany. Skoro już przy roli ojca jesteśmy, to jest on chyba najfajniejszą postacią tej produkcji i, obok Toma Skerritta w Stalowych magnoliach (oj, wiem), najlepszym filmowym ojcem kina lat 80. Odrobinę konserwatywny w tym klasycznym, jankeskim stylu, stawiający rodzinę na pierwszym miejscu, rzeczowy, niebawiący się w nonsens, szczery facet, który, gdy trzeba, uderzy w stół, ale potrafi przyznać się do słabości i winy. Znów – wszystko to oczywiście odrobinę wyidealizowane, nostalgiczne, ale jest też idealnie dawkowane, nie bez odrobiny refleksji, i to naprawdę działa na widza – coś jak ostatnia porcja pysznej potrawy, która zawsze smakuje najlepiej lub drink na plaży podczas wakacyjnego zachodu słońca, na dzień przed powrotem do mocno zwyczajnej rzeczywistości.
Jest i Słejzak, którego nie sposób nie lubić. Facet nigdy nie był aktorem szekspirowskim, często wychodziły warsztatowe braki i nieraz zwyczajnie grał na jednej ekspresji, ale miał ten błysk w oku, szelmowski uśmiech i tę charyzmę bez popadania w macho nonsens, która przykuwała do ekranu płeć piękną, wpatrzoną w przystojnego Patryka jak w obrazek. Co najważniejsze, dzięki powyższym także męska widownia mogła przyjmować bez większego bólu największe romantyczne suchary, bo Swayze sprzedawał je jak mało kto. Nie czarujmy się bowiem: romans w Dirty Dancing, stosując amerykańską nomenklaturę, jest mocno cheesy. Tak mocno, że gdyby nie Słejzak, to pod koniec filmu poziom cholesterolu we krwi wzrósłby męskiej części widowni do poziomu przedzawałowego i najpewniej seans zakończyłby się wizytą na OIOM-ie. Oczywiście nawet to całe kizi-mizi ma swoje momenty, bo trudno odmówić uroku młodziutkiej Jennifer Grey (choć dla mnie żeńską gwiazdą filmu jest i tak długonoga Cynthia Rhodes – mniam), a kilka scen to prawdziwa magia kina w czystej formie, jak chociażby scena tańca do utworu Love is Strange.
Jako prosty facet o prostych potrzebach nie ukrywam, że do dziś, dzięki wyśmienitej ścieżce dźwiękowej i wrytemu w pamięci obrazowi roztańczonego wuja Józwy, którego pląsania zaprzeczały prawom fizyki i możliwościom ludzkich stawów, mam słabość do klasycznych potańcówek, z weselami na czele. Przypomniało mi to, że dawno nie przeprowadziłem żadnej weselnej szarży ułańskiej (czas na jakiś wedding crashing) i ostatnio balowałem już ładnych parę lat temu, na Mazurach, wraz z piękną, wysoką brunetką o świetnym wyczuciu rytmu. Jeżeli kiedykolwiek widzieliście podpitą bestię robiącą szpagaty na suficie ludowej altany przy jeziorze w rytm Footloose Kenny’ego Logginsa – cóż, to byłem ja.
Życie to nie bajka (choć często przypomina klasyki VHS – historia grzybiarzy zaatakowanych przez Predatora w Borach Tucholskich, anyone?) i wuja Józef pożegnał się już niestety z tym ziemskim padołem. Kilka lat mocno chorował, ale ponoć gdy tylko trafiała się okazja, to choćby na chwilę ruszał zakręcić parę rundek na parkiecie, zwłaszcza gdy były to jego ulubione, wirująco-brudne rytmy, i do końca zasłuchiwać się miał w tanecznych przebojach najwyższej próby.
Obecny proboszcz zapewne nie zgodził się na muzyczną oprawę inną niż pogrzebowe standardy, nie sądzę też, by podczas pochówku znalazło się miejsce dla latino wersji Dobry Jezu, a nasz Panie na hiszpańską gitarę i marakasy (Buena Hesus y Nuestro Señor by Santana – klasyk, wiadomo), a więc pożegnać mogę faceta tylko w jeden sposób, bo wiem, że jak mało kto potrafił cieszyć się życiem: