SNOWPIERCER: ARKA PRZYSZŁOŚCI. To science fiction jest idealną ilustracją różnic społecznych
Tekst z archiwum Film.org.pl (3.04.2014)
Przyszłość ludzkości na kinowym ekranie zwykle nie maluje się zbyt różowo. Również koreański reżyser Joon-Ho Bong w swoim Snowpiercer: Arka przyszłości nie wróży nam nic dobrego i przewiduje globalną klimatyczną klęskę. To, co widzimy na ekranie, jest dalekie od rozczarowania, które jednak spotkało samego twórcę w konfrontacji z Hollywood i Harveyem Weinsteinem. Twórca postanowił wrócić do swojej ojczyzny i tam dalej kręcić filmy… a szkoda.
Chcąc komuś jak najprościej wytłumaczyć, czym jest rewolucja, z czego wynika i czym jest klasowość, najlepiej pokazać właśnie Snowpiercera. To idealna ilustracja różnic społecznych między ludźmi, które doprowadzają do buntu.
W niedalekiej przyszłości rząd ma rozpylić w powietrzu gaz. Intencje są dobre, ale działanie okazuje się być tragiczne w skutkach. Po kilkunastu latach Ziemię ogarnia wieczna, skrajnie mroźna zima. Wszelkie życie ginie, a ci, którym udaje się przetrwać, lądują w pędzącym przez całą Europę niezniszczalnym, świętym pociągu. Zdawałoby się, że pasażerowie to wygrani. W końcu udaje im się przeżyć globalną zagładę. Prawda jest jednak inna, gdyż pociąg jest podzielony na klasy. Tym z przodu wiedzie się bardzo dobrze – smaczne jedzenie, świetne warunki do życia. Ci z końcowych przedziałów, żyją jednak w piekle. Konieczność zjedzenia swoich współpasażerów, by zaspokoić głód to ich chleb powszedni. Tak żyć się nie godzi. Curtis (Chris Evans) ma plan – chce dostać się na czoło „Arki” i obalić władzę terroru.
W początkowych scenach widzimy warunki, w jakich żyje Curtis i reszta. Nie mają one nic wspólnego z humanitaryzmem, a bardziej z przewożeniem skazańców sowieckich łagrów. Zjawiający się co jakiś czas uzbrojeni funkcjonariusze obrazują totalitarność systemu, jaki panuje w pociągu. Gościnnie zjawiają się tu też wysoko postawieni dygnitarze, ubrani w garnitury lub nieskazitelne, kolorowe stroje i mundury. Dla kontrastu podróżujący w ostatnim wagonie toną w szarości i brudzie. Evans, kojarzony z roli Kapitana Ameryki, nie jest już zadbanym, ładnym superbohaterem. To typ prawdziwego twardziela z gęstym zarostem, który marzy tylko o krwawej zemście za wszystkie krzywdy, które go spotkały. Evans zagrał rolę przywódcy uciemiężonych bardzo wiarygodnie. Ogółem aktorzy w Snowpiercerze spisali się na medal, czy to uzależniony od kronolu (narkotyk przyszłości) azjatycki inżynier Kang-ho Song, czy też Tilda Swinton jako karykaturalna, fanatyczna wielbicielka i podwładna Wilforda (Ed Harris) – władcy pociągu.
Gdy bohaterowie rozpoczynają swój szturm na pierwsze przedziały i zdobywają kolejne wagony wszystko zaczyna przypominać grę komputerową, ze swoimi zadaniami, a nawet „bossami”. Przy każdym kolejnym „poziomie” trzeba będzie z kimś pogadać albo walczyć. Wszystkie przedziały diametralnie się od siebie różnią, niczym następujące po sobie mikro-światy w grach.
W miarę kolejnych wydarzeń zaczynamy czuć, że film jest dziełem Azjaty. Reżyser wplata elementy zaczerpnięte ze swojej kultury, a ta wiemy, że bywa egzotyczna i pełna dziwnych zjawisk, które dla Europejczyka mogą być ciężkostrawne. Ogromny strażnik z równie wielkim młotem, to bez mała kopia postaci, które możemy kojarzyć z filmów anime czy z mangi. Z tych równie dobrze mogłaby pochodzić horda uzbrojonych w broń białą wojowników w kominiarkach zasłaniających oczy. Przerysowana, a wręcz groteskowa, staje się scena, w której bohaterowie docierają do pociągowej szkółki na lekcję historii – nauczycielka jest już kuriozalna. Dla Koreańczyków takie obrazki może są zwyczajne, dla mnie jednak psuły nieco całość.
Oprawa audiowizualna filmu jest mistrzowska i wcale nie przyćmiewa samej opowieści. Sceny walki zrealizowano z polotem. Reżyser nie boi się też pokazać krwi i aktów brutalności. To jedna z lepszych ekranizacji komiksów ostatnich lat, bo trzeba wiedzieć, że Snowpiercer bazuje na francuskiej historii obrazkowej, jaką jest „Le Transperceneige”.
Joon-Ho Bong nie śpieszy się z akcją. Choć jego lokomotywa pędzi, on stara się naciskać na hamulec. Momentów, w których przyśpieszy nam tętno, wcale nie jest tak dużo, jak na dzieło opowiadające o chęci krwawej zemsty. Mimo paru wad Snowpiercerowi bliżej do TGV niż do polskiego PKP.