search
REKLAMA
Archiwum

ROK 1612. Rosyjska superprodukcja

Filip Jalowski

15 stycznia 2021

REKLAMA

Pomyślne, w mniemaniu rządu polskiego, zakończenie pertraktacji na temat umieszczenia na terenie naszego kraju elementów amerykańskiego systemu antyrakietowego spowodowało zaostrzenie – i tak oschłych – stosunków na linii Kreml – Belweder. Większość Polaków z niepokojem spoglądała w kierunku wschodniej granicy, oczekując na odpowiedź rosyjskiego sąsiada. Ten, jak to już w jego zwyczaju, odpowiedział kilkoma dosadnymi aluzjami i machając palcem na poczynania naszych polityków, nieoficjalnie zakończył rozmowy na temat tarczy na terenie RP. Gdy cała sprawa przycichła, w dużej mierze z powodu zbrojnej interwencji Rosji na terenie Osetii Południowej, na polskich ekranach zawitała superprodukcja nakręcona dzięki budżetowi naszych wschodnich sąsiadów.

Rok 1612 opowiada o wydarzeniach, które od niemalże czterech lat przypomina się i hucznie świętuje na moskiewskich ulicach w trakcie tzw. „Dnia Jedności Narodowej”. Przypomina o zakończeniu ‘Wielkiej smuty’ i wygnaniu polskich najeźdźców z rosyjskiego symbolu władzy, Kremla. Dość ksenofobiczny naród polski od razu okrzyknął film Władimira Chotinienki antypolskim, a przez to nieudanym. Szkoda, bo nie dość, że ekipa rosyjska wykazała chęć współpracy angażując aktorów polskich, z Michałem Żebrowskim na czele, to i zachowanie Polaków w filmie przedstawiła dość łagodnie. No cóż, kontrowersje wywołane tarczą, wieczna chęć samoumęczania się wybiórczym traktowaniem historii i cyrylica w liście płac zaślepiły większość publiki. I tym razem popisaliśmy się brakiem dystansu i skrytykowaliśmy film nie tyle zły, co opowiadający o złych Polakach.

Niestety, nieco bezpodstawnie. W końcu to właśnie Zygmunt III Waza, nieoficjalnie, przyczynił się do zorganizowania armii, która eskortowała na ziemiach ruskich pierwszego samozwańczego cara. Dzięki jego cichemu przyzwoleniu pewien przemyślny moskiewski mnich mógł zasiąść na kremlowskim tronie i okrzyknąć się cudownie ocalonym carewiczem Dymitrem. Polska inicjatywa wzbudziła niemałe kontrowersje a uporczywe wspieranie wyrastających jak grzyby po deszczu Dymitrów (rządy pierwszego trwały niecały rok) przyczyniło się do wybuchu regularnej wojny polsko – rosyjskiej. Rok 1612 był pewnego rodzaju przełomem. Wtedy to ruscy powstańcy zmusili polską ekipę kremlowską do bezwarunkowej kapitulacji. Wydarzenie to umożliwiło przekazanie carskich insygniów w ręce przedstawiciela rodziny Romanowów, rządzącej Rosją aż do rewolucji lutowej w 1917 r. Ustanowienie święta ‘Jedności Narodowej’ i uczczenie wydarzenia filmem pokroju Patrioty Emmericha wydaje się więc być zupełnie uzasadnionym.

I faktycznie historia w Roku 1612 potraktowana jest po macoszemu. Mówi się o zwycięstwach Rosjan, pomija spektakularne triumfy Polaków. Niedorzecznością jest rozczulanie się nad porażkami mikroskopijnej wielkości oddziałów polskich w momencie, gdy zapomina się chociażby wspomnieć o bitwie pod Kłuszynem, w której wojska hetmana Stanisława Żółkiewskiego rozgromiły pięciokrotnie liczniejszą armię rusko-szwedzką. Gdy zabijają Polacy, na ziemię padają złotowłose niewiasty, dzieci i matki. Gdy zabijają nasi wschodni sąsiedzi, jedynie mężczyźni o niezbyt przyjemnej aparycji. Zapomina się o tym, że po obaleniu pierwszego Dymitra Kreml spłynął krwią jego pięciuset polskich gości – krew przelali Rosjanie. Zapomina się i o tym, że do roku 1610 na tronie zasiadał Wasyl Szujski, który nie został obalony przez Polaków a przez rosyjskich bojarów, którzy przelękli się husarii Żółkiewskiego. W końcu, jawnie fałszuje się historię i przypisuje morderstwo na Fiodorze Godunowie polskiemu hetmanowi. Rok 1612 opowiada więc jedynie o tym, o czym opowiadać mu wygodnie. Luki historyczne powstałe wskutek wybiórczego traktowania historii zapełnia opowieściami o duchach, demiurgach i czuwających nad narodem rosyjskim jednorożcach. I nie ma się co dziwić. Zważywszy na datę światowej premiery filmu, można wnioskować, że miał on za zadanie wyjaśnić przeciętnemu obywatelowi byłego imperium o co właściwie chodzi w tym całym święcie „Jedności”, a trochę głupio byłoby świętować porażkę z pięciokrotnie słabszą armią.

Rosyjska superprodukcja prócz luk historycznych posiada również poważną lukę realizacyjną. Wydawać by się mogło, że nasi wschodni sąsiedzi głowiąc się nad połączeniem brutalnego wieku XVII ze światem Niekończącej się opowieści niemal zupełnie zapomnieli o ścieżce dźwiękowej. Jak słusznie zauważono na plenum KMF-u, filmowi przydałby się rosyjski odpowiednik „Dumki na dwa serca”, który zmieniłby naprawdę dużo.

Tym bardziej, że obraz wcale nie wypada najgorzej. Formalnie przywodzi na myśl dokonania Jerzego Hoffmana, szczególnie Ogniem i mieczem. Z Polakiem rozmija się jednak w warstwie narracyjnej oraz scenariuszowej. Stopień idealizacji własnego narodu oraz opiewanie jego bohaterstwa przypomina bowiem bardziej produkcje zza wielkiej wody, takie jak wspomniany Patriota. Niemniej, 1612 wyprodukowany przez hollywoodzką maszynkę z całą pewnością wyglądałby zupełnie inaczej. Rosjanom nie zależy na zmieszczeniu filmu w restrykcyjnych ramach czegoś na wzór PG-13, a co za tym idzie nie żałują widzowi widoku krwi, urwanych głów i kończyn. Gdy trwa walka, gdy strzała trafia do celu lub ostrze przecina skórę przeciwnika, rosyjska kamera nie ucieka w kierunku powiewającej na wietrze flagi lecz skupia się na zwycięzcy i pokonanym – to w zachodniej superprodukcji raczej rzadkość.

Wracając do formy i porównania z historią Skrzetuskiego i Heleny musimy zaznaczyć jedną istotną różnicę, która oddala 1612 od Hoffmana – film Chotinienki momentami silnie ucieka w konwencję fantastyczną. Nieco naiwnie próbuje tłumaczyć odwagę bohaterów posiadaniem magicznych amuletów pochodzących od niemniej magicznych stworzeń. W przerwach pomiędzy krwawą jatką i postępami, jakie czynią wojska rosyjskie oglądamy promieniujące bladym światłem jednorożce i wszechwiedzących proroków dziwnie przypominających Gandalfa z tolkienowskiej trylogii. Dodając do tego hiszpańskiego ducha, który staje się nauczycielem i przewodnikiem głównego bohatera otrzymamy coś, co filmem stricte historycznym nazwać ciężko.

Podsumowując, Rok 1612 jest wart ceny biletu jedynie wtedy, gdy nie nastawimy się na seans solidnego filmu historycznego i przełkniemy gorzką pigułkę, w postaci plądrujących rosyjskie wioski Polaków. Nie należy zapominać, że skrzydła na zbroi nie czyniły z żołnierzy husarii aniołów i z całą pewnością niejedną osadę z powierzchni ziemi swego czasu usunęliśmy. Idąc do kina cieszmy się możliwością obserwacji naprawdę niezłych ujęć pól bitewnych, brakiem idiotyzmu zwanego PG-13 i tym, że kiedyś byliśmy w stanie dostać się na Kreml, na którym nawet sam Napoleon nie zabawił zbyt długo. Kreml, który nie otworzył swych bram nawet dla Herr Hitlera.

Tekst z archiwum film.org.pl (2007)

REKLAMA