REKINY WOJNY
Wpływ kina Martina Scorsese na Rekiny wojny jest od razu widoczny. Objawia się on w retrospektywnej narracji z offu, podobnie ironicznej i zdystansowanej. Częstym używaniu stopklatek, specyficznym obrazowaniu przemocy. Z twórczością autora Infiltracji kojarzyć też musi się wykorzystanie rockowej muzyki, pod którą montowane są niektóre sekwencje. W Rekinach wojny obracamy się również w podobnym środowisku. Głównymi bohaterami są cwaniaczki, przestępcy i gangsterzy. Napędzający fabułę Efraim Diveroli (rewelacyjny Jonah Hill) jest takim samym bezwzględnym, zimnokrwistym, pozbawionym moralnego kręgosłupa przestępcą jak Jordan Belfort w Wilku z Wall Street.
Spokojniejszy i wpatrzony w swojego kolegę David Packouz (przyzwoity Miles Teller) przypomina Henry’ego Hilla z Chłopców z ferajny. Z jednej strony pociąga go życie w bogactwie, osiągniętym w nielegalny sposób. Z drugiej natomiast zdaje sobie sprawę, że wszedł w bagno, z którego bardzo trudno będzie się mu wydostać. Potrafi spojrzeć z właściwej perspektywy, trzeźwo ocenić swoją sytuację. Jego etyczny kompas ciągle działa, tyle że w niedoskonały sposób.
Te wyraźne odwołania do kina Scorsese jednak nie drażnią, nie odnoszę wrażenia ślepego naśladownictwa. Przyjęta formuła doskonale się sprawdza, a Phillips potrafi z niej kreatywnie korzystać: w świeży i pomysłowy sposób, daleki od mechanicznego „kopiuj-wklej”. Jeśli się uczyć, to przecież od najlepszych.
Davida Packouza poznajemy, gdy pracuje jako masażysta. Opiekuje się zamożnymi mieszkańcami Miami. Zarabia przyzwoicie, ale nie jest to zajęcie jego marzeń. Nie spełnia ono jego przedsiębiorczych ambicji, potrzeby prowadzenia własnej firmy, prawdziwie odpowiedzialnej pracy. Taką możliwość daje mu Efraim – jego dawny kolega z liceum – który mimo bardzo młodego wieku dorobił się już dużych pieniędzy, handlując bronią. W dwójkę rozkręcą zbrojeniowy biznes, podpisując lukratywne kontrakty z amerykańskim wojskiem. To historia oparta na faktach i fabularny samograj.
Todd Phillips przerzuca nas przez kilka lokacji: wyidealizowane, skąpane w słońcu Miami, niebezpieczny Irak i chłodną Albanię. To kolejne miejsca, gdzie Efraim i David realizują swoje interesy, równocześnie gwałtownie zwiększając zasięg i wysokość podpisywanych kontraktów. Reżysera w równym stopniu interesuje sam przebieg przemytu broni (choć tutaj twórcy mogli być trochę bardziej wyczerpujący), co dynamicznie rozwijająca się relacja między dwójką bohaterów. Ich więź rodzi się na przecięciu faktycznej przyjaźni, ale opartej głównie na sentymencie z czasów liceum, i czystych interesów, ponieważ obaj są dla siebie niezbędni. Efraim potrzebuje wspólnika, a tylko Davidowi potrafi zaufać. David z kolei przy Efraimie spełnia się zawodowo i w końcu zarabia tyle, ile zawsze chciał.
To dwie bardzo dobrze napisane postaci, nieoczywiste i wiarygodne psychologicznie. Dialogi między nimi skrzą się od emocji, często humoru. Wiele dzieje się również między wierszami, w tym, co niewypowiedziane, w ukrytych intencjach. Im bliżej końca, tym więcej rumieńców nabiera film. W pamięć zapadają również postaci drugoplanowe. To zawsze barwne i charakterne osoby. Wojskowy generał, przemytnik z Iraku, kierowca z Albanii to bohaterowie epizodyczni, ale niemniej intrygujący niż tytułowe rekiny. Brawa należą się reżyserowi, który na wielu planach potrafił ożywić ten świat. Nikt nie jest w nim anonimowy.
Rekiny wojny są również komentarzem politycznym, ideologicznie bliskim filmom Oliviera Stone’a. U Phillipsa wojna to przede wszystkim wielkie interesy. Nie chodzi o patriotyzm, obronę demokracji, ale o finansowe kontrakty. Konflikt zbrojny to w pierwszej kolejności biznes.
Film Todda Phillipsa to bardzo miła niespodzianka, kino przemyślane i przystępne. Emocjonujący dramat i trzeźwa refleksja nad współczesnością, z kropką postawioną w idealnym momencie. Zakończenie pozostawia widza w inspirującej niewiedzy. Rekiny wojny to lekkie, mądre i zrobione z klasą kino. Zaspokaja pragnienie w trakcie wakacyjnej filmowej suszy.
korekta: Kornelia Farynowska