Anioły i demony
Autorem recenzji jest Kamil Tustanowski.
Życie ludzkie pełne jest niespodzianek i aż po kres potrafi zaskakiwać. Nigdy nie można powiedzieć “widziałem już wszystko”, z pełną świadomością prawdziwości wypowiadanych słów. “Anioły i demony” wespół z “Kodem Leonarda Da Vinci” są dla mnie takim właśnie pstryczkiem w nos od nieodgadnionego losu. Jakim cudem grafoman pokroju Dana Browna został wyniesiony na piedestał, jest dla mnie do tej pory zagadką. Ktoś chyba zaprzedał duszę szatanowi. Natomiast dlaczego jego powieści są ekranizowane, jest już jak najbardziej jasne i oczywiste.
W moim odczuciu jednak jest to wielka strata pieniędzy i czasu wielu utalentowanych osób. Utalentowanych, gdyż zamienili literackie potworki w nadające się do obejrzenia filmy. Przyznam się, że “Aniołów i demonów” nie czytałem, gdyż po drodze przez mękę pod tytułem “Kod Leonarda Da Vinci”, nie miałem chęci mieć z panem B. więcej do czynienia. Przypuszczam jednak, że podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu fabuła jest dosyć wierna oryginałowi. Może oprócz tego, że “Anioły i demony” to książkowy prequel “Kodu…”, natomiast na srebrnym ekranie funkcjonuje jako jego sequel.
Główny wątek filmu rozgrywa się w czasach ciężkich dla całego Kościoła Katolickiego. Papież nie żyje, a konklawe zbiera się, by wybrać jego następcę. Na domiar złego potencjalni następcy papieża (preferiti) zostają porwani, a z instytutu CERN ginie pojemnik z antymaterią, by odnaleźć się w bliżej nieokreślonym miejscu w Watykanie. To jednak nie wszystko. Do zbrodni przyznaje się tajemnicza organizacja “Illuminati” i – za prześladowania – grozi odwetem na Kościele. Robert Langdon (w tej roli lekko podstarzały i zaokrąglony Tom Hanks), mimo iż nie jest osobą w Watykanie popularną, zostaje poproszony o pomoc. W misji dzielnie partneruje mu Vittoria Vetra, uczona pracująca w CERN. Oboje muszą się spieszyć, gdyż o północy bateria zasilająca pojemnik z antymaterią przestanie funkcjonować, w efekcie czego zniknie generowane pole magnetyczne i antymateria zetknie się z materią. Cząstki i antycząstki natychmiast ulegną gwałtownemu procesowi anihilacji, co wytworzy ogromne ilości energii. W skrócie – tak, tak, nastąpi kolejny wielki wybuch… Tak pokrótce rysuje się filmowa fabuła.
Akcja jest wartka i prowadzi widza przez coraz to nowe lokacje, które odtworzone zostały z wielką pieczołowitością, do czego na pewno przydał się materiał zebrany przez filmowców podszywających się pod turystów, gdyż władze Watykanu zabroniły kręcenia filmu na swoim terenie. Nie zaszkodziło to stronie wizualnej filmu, która jest naprawdę bardzo dobra. Wszystkie kościoły, bazyliki, ulice, wnętrza komnat papieskich czy w końcu Plac Świętego Piotra wyglądają bardzo wiarygodnie i nadzwyczaj kunsztownie. Podobnie wszelkiej maści rzeźby i inne ozdobniki, które odgrywają w filmie niebagatelną rolę. Niestety, całości nie dopełniają w należytym stopniu zagadki pozostawione przez Iluminatów, które nie są zbyt odkrywcze (podobnie jak w pierwszej części). Czasem wręcz wywołują lekki uśmiech politowania.
Gra aktorska stoi na dobrym poziomie i w zasadzie ciężko się do czegoś specjalnego przyczepić.
Chwalić jednak też nie ma za co. Rzemiosło, ale pierwszej próby. Jedyną postacią, która moim zdaniem lekko wybija się ponad przeciętność, jest kamerling (wypełnia obowiązki papieża do czasu wybrania następcy) Carlo Ventresca grany przez Ewana McGregora. Możliwe, że przemawia przeze mnie sympatia do tego konkretnego aktora, przez co nie jestem obiektywny, ale moim zdaniem wypadł nieco lepiej niż reszta obsady.
No tak, wizualia na plus, aktorzy na plus, akcja wartka, fabuła… jest, więc niby wszystko gra. Potencjalne kino rozrywkowe w najlepszym wydaniu. Z matematycznego punktu widzenia film powinien być co najmniej dobry. W praktyce jednakże nie zawsze jest tak, że wynik to suma części. Nie powiem, widziałem wiele filmów rozrywkowych, w których fabuła była tylko pretekstem, a mimo tego cenię je sobie i chętnie do nich wracam (np. “Transformers”).
Faktem jest, że jeśli wyłączyć myślenie, to “Anioły i demony” prezentują się całkiem nieźle, ale jeśli zachowamy choć szczątkowe procesy myślowe, to nijak nie umknie nam, że całość jakoś niezbyt trzyma się kupy. Wprawdzie nie spodziewałem się filmu realistycznego, ale bądźmy poważni, są granice między tym, co nierzeczywiste, ba! nawet nierealne, a tym, co jest po prostu głupie. Wiele potrafię znieść w imię Wyższego Dobra, ale nawet mój wątły umysł pewnych, nazwijmy to ładnie, zabiegów nie był w stanie zaakceptować. Profesor Harvardu znający historię Kościoła Katolickiego – wybitny znawca symboli, prosi o możliwość wizyty w archiwum watykańskim, gdyż potrzebne jest mu to do ukończenia książki, a gdy w efekcie filmowej zawieruchy w końcu tam trafia, nie jest w stanie odczytać tekstu ani po włosku, ani po łacinie. Dobrze, że nie był sam, bo coś czuję, że Langdon – po odkryciu, że teksty nie zostały spisane w cywilizowanym języku angielskim – wyraziłby swoje niebotyczne zdziwienie, a Watykan stałby się miejscem o wiele bardziej cichym i skłaniającym do zadumy. Dobrze chociaż, że wskazówka prowadząca do świątyń illuminatów spisana była po angielsku, Robert dzięki temu mógł dalej ruszyć z kopyta. Nie można też zapomnieć o jakże nowatorskim pomyśle z użyciem antymaterii. Geniusz w czystej formie, ten nasz pan B. Im dalej w las, tym lepiej, ale ciężko pisać o kolejnych ‘niespotykanych’ rozwiązaniach, nie zdradzając fabuły, więc w tym miejscu zatrzymam się i powiem tylko, że czegoś takiego nie widuje się codziennie.
Teraz mam dylemat. Z jednej strony fabuła jest głupawa i potrafi zostawić trwałe ślady w psychice, z drugiej zaś film da się obejrzeć i nie jest znowu taki zły. Nie mogę polecić go z całkowicie czystym sumieniem, ale z kolei odradzanie seansu też byłoby nie do końca na miejscu, gdyż, fakt faktem, nie nudziłem się i z kina wyszedłem nie tyle zły na film, ile na prawidła rządzące biznesem filmowym, które nakazują kręcić to, co na pewno przyniesie zysk, zamiast tego, co może się opłacić, aczkolwiek niekoniecznie. Cóż… życie.
Recenzja z archiwum film.org.pl (2009)