PSY. A kto umarł, ten nie żyje!
Psy to prawdopodobnie najbardziej przełomowy dla polskiego kina tytuł lat 90., natomiast Władysław Pasikowski jest być może najważniejszym reżyserem tamtego czasu i zmarnowanym potencjałem na eksport rodzimej kinematografii na Zachód. Wstrząs, jaki wywołało pojawienie się tego tytułu na ekranach, rezonował w polskich widzach jeszcze przez wiele lat, a ośmielę się stwierdzić, że jest tak nawet do dzisiaj – 25 lat po premierze wciąż ma się poczucie obcowania z niezwykłym, kultowym już dziełem. Pokochano ten film od pierwszego obejrzenia za jego unurzanie w rzeczywistości, w polityce, za chwytanie atmosfery czasu transformacji.
Andrzej Wajda, przeżywający niejako kryzys twórczy w latach 90., po pokazie Psów na festiwalu w Gdyni powiedział, że Pasikowski zdobył „klucz do wyobraźni Polaków”, ale sam takiego klucza nie chciałby mieć… Przynajmniej tak głosi wielokrotnie przywoływana anegdota, bo o ile można było odrzucić młodszego o rok debiutanckiego Krolla, zarzucając mu chociażby tematyczną hermetyczność, to aktualność Psów była porażająca. Mimo że reżyser zawsze bronił fikcyjnego charakteru tej historii, to jednocześnie dotykał wszystkich gorących medialnie i politycznie tematów. Film ma swój rodowód w szeroko komentowanym przez międzynarodowe media głośnym procesie byłych pracowników Stasi zorganizowanych w grupę przestępczą produkującą i handlującą amfetaminą czy w społecznej debacie nad toczącymi się wówczas procesami weryfikacyjnymi byłych pracowników Służb Bezpieczeństwa, w czym bynajmniej nie chodziło o los tych ludzi, a manifestowanie nowej polityki państwa. Pasikowski opowiadał o nowej rzeczywistości, która przemocą próbowała uporządkować i wchłonąć tę poprzednią, nie bojąc się otwarcie i ironicznie komentować tych procesów ustami swoich bohaterów, bo cytując jednego z nich: porządek w aktach musi być, bez względu na ustrój.
Sama afera z paleniem akt również była elementem medialnej nagonki, jednak przy całym poszanowaniu wierności faktom realizm Psów należy traktować odrobinę umownie. Z jednej strony Pasikowskiemu udało się przywołać na ekranie atmosferę powszechnej przyduchy, w której z trudem rodziła się III RP, i w której Gross (grany przez Janusza Gajosa) ubrany w beżowy płaszcz wygląda co najmniej nie na miejscu wobec powszechnej szarzyzny, brudu i przeciętności. Z drugiej pewne sytuacje czy wypowiadane przez bohaterów kwestie z perspektywy czasu budzą lekki uśmiech. Wydaje się, że wokół niektórych z kultowych testów należało zorganizować sytuację czy przestrzeń, wpleść je w tkankę filmu tak, by widz nie miał wrażenia teatralizacji. Jednym z nich może być chociażby moment, kiedy Nowy (grany przez Cezarego Pazurę) robi zdjęcia palonych akt, by donieść do przełożonych, i zostaje przyłapany przez Ola (Marek Kondrat). Ten, bijąc chłopaka, a nawet celując do niego z broni, mówi o jego naiwności i niezrozumieniu świata, zauważając jednocześnie, że „polityka to nie dziennik telewizyjny, to my, tutaj, na tym wysypisku”. Co ciekawsze, motyw wysypiska powraca jeszcze kilkukrotnie w różnych momentach filmu, jakby reżyser chciał zasugerować, że ubecy będą kolejnymi, którzy zginą na wysypisku historii jako ci niepasujący de facto do nowego modelu świata. W tej samej symbolicznej przestrzeni umierał przecież główny bohater Popiołu i diamentu, równie nieprzystosowany i nikomu niepotrzebny jak oni. Psy są mrocznym rewersem tej opowieści, kontynuującym tym samym myśl o odpadach systemu.
Polskie kino nie ma jednak zbyt bogatej tradycji antybohaterskiej i w przeszłości kamera rzadko przekraczała próg domostw „tych złych” postaci. Znacznie częściej były to opowieści o heroizmie bycia uciskanym i uwikłaniu w wielką historię, podczas gdy Pasikowski miał tyle odwagi, by cynicznie wyśmiać romantyczny mit „Solidarności”. To, co dzieje się w Psach, jest tylko tłem wobec ustrojowej euforii, tą szarą strefą przeorganizowania struktur. Chociaż niektórzy z dumą deklamują, że „teraz będzie policja, nie ubecja”, jest to chyba wiara na wyrost. Nagle światem bohaterów rządzą chaos i dezinformacja, doprowadzające do momentu, kiedy w aferze z Chemikiem (Jerzy Bończak) nikt nic nie wie – celowo i przypadkiem wprowadzają się wzajemnie w błąd, gdyż każdy chce ugrać coś dla siebie.
Stają się bandytami, jak mówi Franz Maurer (Bogusław Linda), bo w legalnej strefie nie ma dla nich miejsca, a reżyser poprzez swoich bohaterów nadaje imiona i twarze systemowi oraz instytucji uważanymi za nieludzkie. Już w 1992 roku zarzucano mu „szkalowanie świętości”, jakimi była chociażby scena, kiedy ubecy wynoszą swojego pijanego kolegę, śpiewając równocześnie pieśń o Janku Wiśniewskim. Trudno ocenić, czy publiczność była wówczas gotowa na takie przeinaczanie symboli, pogrywanie z nimi, ale na pewno czytelniejszy był sam wątek rzeczny, który z biegiem lat raczej stracił na wyrazistości. Topienie ciał, jawne opowiadanie o wcześniejszych torturach czy scena z mężczyzną uciekającym z bagażnika, mimo że powinien być już martwy – wszystko to stanowiło zawoalowany odnośnik do sprawy morderstwa księdza Popiełuszki.
Franz, którego Pasikowski od pierwszych minut sadza przed komisją weryfikacyjną, by odczytać widzowi jego kartotekę (31 nagan, 18 pochwał), przecież nie da się lubić jako były ubek próbujący zadomowić się w nowym systemie. Jednak to, co w nim najbardziej antypatyczne i nieludzkie, okazuje się skrywanymi słabościami, pochowanymi gdzieś głęboko w sobie dramatami tego, iż na przykład strzelił do kolegi albo został opuszczony przez żonę, która zza oceanu odbiera mu wszystkie dobra po kolei. Bandycki charakter Maurera, jego pewność siebie zakrawająca na arogancję, wynikały ze świadomości swojej pozycji w dawnym świecie. Kiedy zostaje przeniesiony do kryminalnych, kiedy staje się pośrednio winnym śmierci kolegów, a Olo wplątuje go w aferę z mafią, zaczyna rozumieć, że wszystko skończy się tragicznie. Owszem, Franz nieraz nadużywa swojej władzy, wykrzykując „To ja jestem policja!”, jednak idzie za tym głębokie przekonanie, że jest przeznaczony do tej pracy, bo nie potrafiłby być kimś innym.
Dramatycznie rozciągnięta scena kończąca strzelaninę w fabryce, z nienaturalnie, acz widowiskowo rozbryzgującą się krwią jest po to, by mógł powiedzieć „W imię zasad, skurwysynu”. Czy więc staje się ostatnim sprawiedliwym, który zaprowadza wreszcie porządek? Znacznie bardziej przypomina bohatera Taksówkarza, który nie ma już nic do stracenia w tym przegniłym, zdeprawowanym świecie. Tylko czeka go inny koniec (notabene zasugerowany przez samego Lindę) i nieudany akt desperacji doprowadza do finału, w którym Franz przekonuje się, że nawet miłości nie można było ocalić.
Zarazem w swojej antyhollywoodzkiej estetyce Pasikowski powraca do dramatu, jakim jest śmierć człowieka. W świecie Psów umieranie jest jeszcze czymś tragicznym i wstrząsającym, jakimś gwałtem na rzeczywistości oraz ostatecznym złem. Nie ma w sobie nic z widowiskowego spektaklu i dzięki temu decyzje Maurera mają w sobie jeszcze więcej tragizmu. Na pewno ktoś zyskuje na tym nowym ładzie, a świeżo przemianowani na policjantów mężczyźni zrzeszają się w szeregach nieprzyjaznej rzeczywistości pod wcześniejszymi obelgami i wyzwiskami. Aktualność Psów wynika zapewne z tego, że są nie tylko zanurzone w ówczesnym czasie, ale opowiadają o fiaskach kolejnych wartości, takich jak przyjaźnie czy miłość. Ubecy próbują trzymać się razem, bo psy to przecież zwierzęta stadne, co nie może skończyć się dobrze w sezonie odstrzałów oraz porządków.
korekta: Kornelia Farynowska