Officer Downe. Niezaspokojony apetyt
Kino akcji lat osiemdziesiątych, jego VHS-owe podróbki, duch studia Troma, Robocop, Dredd, Slipknot – z połączenia tych mocy powstał mistrz nad mistrze, oficer Downe.
Na początku roku relacjonowałem koncert Slipknot z gdańsko-sopockiej Ergo Areny i chociaż nigdy nie byłem zatwardziałym fanem grupy, liczyłem na znacznie więcej niż teatrzyk z ciężkimi riffami i artroskopią wyświetlaną w tle. Okazuje się, że Shawn Crahan (vel Clown) żywi uwielbienie do reżyserowanej rozrywki na znacznie większą skalę i właśnie zadebiutował jako filmowiec. To mógł być debiut imponujący, ale zawiodły dwie rzeczy – budżet oraz scenariusz.
Scena seksu z pierwszych minut to najgorsze z możliwych otwarć. Nie będę się rozwodził nad tym, jak bardzo żenujące jest sprowadzanie kobiety do roli przedmiotu istniejącego wyłącznie na potrzebę zaspakajania fizycznych potrzeb mężczyzny, bo mam świadomość, że jest to nawiązanie do konwencji kina akcji ery VHS-ów, gdzie takie standardy były na porządku dziennym. Uczynienie z zombie-gliniarza wirtuoza sztuki miłosnej, któremu towarzyszy „licznik orgazmów”, jest jednak żałosne nawet jak na tego rodzaju produkcję. Downe w akcji to esencja tego filmu, ale nie w takiej akcji…
Z narracji (ech…) dowiadujemy się, że oficer Terry Downe jest Batmanem oddanym swojemu własnemu Gotham. Jest gotów ponieść każdą cenę za uratowanie aglomeracji, która powinna być mu zupełnie obojętna. Nie ma tu nikogo bliskiego, nie stoi za nim klasyczna historia utraty żony i dziecka z rąk egzotycznej mafii, nie ma nawet psa, na którego mógłby skierować uczucia niczym John Wick. Downe to po prostu fanatyk prawa, a jego karty są dla niego biblią. Mogłoby się wydawać, że nie są to wiarygodne pobudki, ale wystarczy rozejrzeć się dookoła, żeby dostrzec, jak wiele drobniejszych kwestii (na przykład klub piłkarski) potrafi stać się sensem czyjegoś życia.
Powody oficera Downe’a nie powinny zresztą zaprzątać nam głowy, skoro są pretekstem dla tak znakomitej, brutalnej rozrywki. Być może znalazłyby się oburzone osoby, dla których policjanci noszący godło w kształcie pentagramu i żądne krwi zakonnice to zbyt obrazoburcze pomysły, ale takie osoby najprawdopodobniej i tak nie sięgną po film Crahana. Absolutnym majstersztykiem jest natomiast postać Zen Master Flasha – techno-ninjy w kamuflażu, przy którym Ali G. noszący różowe moro mógłby zastąpić Bradleya Coopera w Snajperze. Postać grana przez Sonę Ayambe jest nawiązaniem nie tylko do jednego z najważniejszych raperów w historii hip-hopu – Grandmaster Flasha (którego fascynowały wschodnie sztuki walki) – ale również do… Deadpoola.
Kiedy poznajemy Zen Master Flasha, przemawia w języku kantońskim (najczęściej używanym w Hong Kongu), lecz po chwili rzuca: „Fuck the subtitles” i faktycznie napisy znikają, a on sam otrzymuje fatalnie (a także intencjonalnie) podłożony dubbing charakterystyczny dla amerykańskich wydań starych filmów kung-fu. Czwarta ściana zostaje przełamana jeszcze kilkukrotnie i właściwie nie ma chwili, aby obecność teleportującego się ninjy nie sprawiała radości pasjonatom popkulturowego skansenu.
Jak już mogliście się po tym opisie domyślić, Officer Downe jest obrazem niemal dokładnie oddającym charakter swojego komiksowego pierwowzoru. Odkąd Marvel Studios udowodniło, że adaptacje nie wymagają realistycznej oprawy, nikogo już nie dziwią absurdy pokroju gadającego szopa w pistoletem w dłoni. Crahan poszedł jednak o krok dalej – jego wersja przygód nieśmiertelnego gliniarza jest równie bliska materiałowi źródłowemu, co kinowe wersje Scott Pilgrim kontra świat czy Sin City. Szkoda tylko, że bębniarz Slipknot uwydatnił postać dobrego gliny – oficera Gamble’a, najnudniejszego policjanta w całym Los Angeles.
Trudno pojąć, dlaczego w ogóle tego typu postacie jeszcze powstają. Gamble to naiwny młodzik, który na naszych oczach staje się „prawdziwym mężczyzną”. Bawi się przy tym w Foxa Muldera opętanego pragnieniem poznania prawdy. O ile jednak Mulder działał pod wpływem traumatycznych przeżyć z przeszłości, o tyle Gamble nie ma żadnych powodów. Jest po prostu jednym z tych naiwnie dobrodusznych bohaterów, których chcemy zobaczyć w mękach. Kim Coates kradnie każdą ze scen, jest tu nieco mniej emocjonalną wersją swojej najsłynniejszej roli – Tiga z Synów Anarchii – i chociaż bywa irracjonalny (rozumiem, że jest nieśmiertelny, ale po co od razu pchać się za każdym razem na bagnety?), to jego Robocop-Dredd-Kung Fury gwarantuje ludyczne doznania na satysfakcjonującym poziomie. Ten film ogląda się wyłącznie dla niego. Zaskakujące, że Shawn Crahan sam tego nie dostrzegł.
Najboleśniejszym problemem obniżającym wartość Officer Downe jest scenariusz. W dziewięćdziesięciu minutach zawarto historię, którą należało opowiedzieć w trzynastu odcinkach miniserialu. Wątki pojawiają się i błyskawicznie znikają w zawrotnym tempie, przez co żadna postać nie ma szans na zaprezentowanie się w pełnej krasie. Cały sezon prawdopodobnie powtórzyłby sukces najlepszego serialowe gore wszech czasów – Ash kontra Martwe Zło – zamiast tego dostaliśmy tylko swoisty serialowy pilot, który rozbudza apetyt i pozostawia widzów z bólem brzucha.
korekta: Kornelia Farynowska