NIEZNAJOMI: OFIAROWANIE. Rutyna i wyrachowanie
Nieznajomi wrócili po dziesięcioletniej przerwie, tym razem postanowili jednak przedstawić się, obnażyć i… ośmieszyć. Ofiarowanie to podręcznikowy przykład sequela marnującego potencjał swojego pierwowzoru.
Podobne wpisy
2008 rok nie był udany dla horroru. W kinach wyświetlano niemal wyłącznie sztampowe produkcje pokroju Luster, Nocnego pociągu z mięsem czy Ruin, a o arthouse’owych perełkach porównywalnych z Uciekaj! albo ze Złem we mnie nikomu się nawet nie śniło. Nieznajomi byli inni. Z jednej strony to po prostu kolejny film typu “home invasion”, z drugiej Bryan Bertino po mistrzowsku operował napięciem, tajemnicą i ponurą atmosferą. Dekada różnicy i nowy reżyser za kamerą (Johannes Roberts, autor Podwodnej pułapki) niewątpliwie musiały oznaczać zmiany, w najczarniejszym scenariuszu nie pomyślałbym jednak, że tak fatalne…
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Wiedzą o tym chociażby twórcy Thor: Ragnarok, którzy postawili wszystko na jedną kartę i zniszczyli cały świat swojego herosa, jego potężną broń, a nawet zmusili go do wizyty u fryzjera. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że metamorfoza wyszła serii na dobre, a “trójka” przyćmiewa poprzednie części. Kluczem do sukcesu takiego przeobrażenia jest jednak koncepcja i właśnie tego Robertsowi zabrakło.
Ofiarowanie ma problem z tożsamością. Raz chce wzbudzić realną grozę, kiedy indziej puszcza oczko do widza, z wyrachowaniem wykorzystując koniunkturę na lata 80. Można wręcz odnieść wrażenie, że reżyser obejrzał dziesiątki filmów grozy z ostatnich lat, zrobił notatki, odfiltrował z nich najczęściej pojawiające się elementy i rozpisał, który z nich w jakim momencie klasycznego trójaktowego horroru powinien się pojawić, a dopiero na końcu uświadomił sobie, że bez fabuły nic z tego nie będzie, więc naprędce sklecił coś na tyle banalnego, by nie przeszkadzało jego efekciarskiej wizji.
Raz dostajemy bardzo popularny zabieg łączenia radosnych piosenek z niepokojącymi scenami (podobnie jak Tiptoe Through the Tulips w Naznaczonym, Looking for the Magic w Następny jesteś ty i wiele, wiele innych), kiedy indziej syntezatorowy podkład w stylu Johna Carpentera, a nawet istną orgię fantazji dotyczących lat 80. w postaci pojedynku przy basenie rozświetlonym mnóstwem neonów bijących po oczach żywymi kolorami. To akurat najlepsza scena filmu, choć trudno uwierzyć, że w skromnie wyglądającym ośrodku wypoczynkowym pojawił się tak imponujący monument dawnej epoki.
Roberts brnie w schematy przy każdej sposobności. Stworzona przez niego “final girl” to jedna z najbardziej irytujących postaci, jakie pojawiły się w historii horroru. Jeżeli Kinsey wymyślono po to, żeby ocieplić wizerunek tytułowych nieznajomych, to cel został osiągnięty w stu procentach – kibicowałem im z całych sił, by w końcu uporali się z tą rozwydrzoną, do bólu nierealną nastolatką. Rozumiem, że czterdziestoletni facet mógł nie mieć innego pomysłu na ukazanie młodej buntowniczki, jak tylko odzianie jej w podarte dżinsy i koszulkę Ramones, szkoda tylko, że konsekwentnie nie wpuścił do jej playlisty punk rocka, a zamiast tego zmusił do słuchania popłuczyn po Nickelback.