search
REKLAMA
Recenzje

NAJDŁUŻSZY MARSZ BILLY’EGO LYNNA. Ang Lee z pierwszą wpadką

Karol Barzowski

22 lipca 2017

REKLAMA

Uwielbiam Anga Lee i z niecierpliwością oczekuję każdego jego projektu. Nie ma chyba gatunku, w którym ten reżyser by się nie odnalazł. Wśród jego sukcesów są przecież kameralne dramaty (Tajemnica Brokeback Mountain, Burza lodowa), wielkie widowiska (Przyczajony tygrys, ukryty smok, Hulk), a nawet adaptacja powieści Jane Austen. Ten Tajwańczyk lubi eksperymentować i zawsze świetnie odnajduje się w nowej dla siebie roli. W jego filmografii właściwie nie ma nieudanego filmu. Kiedy usłyszałem o planach realizacji Najdłuższego marszu Billy’ego Lynna w rozdzielczości 4K w 3D i 120 klatkach animacji na sekundę, również byłem dość spokojny – Ang Lee pokaże przecież Peterowi Jacksonowi, jak to się robi. Zamiast kinowego przełomu doczekaliśmy się jednak pierwszej wpadki tego reżysera.

Film opowiada tak naprawdę o jednym dniu z życia Billy’ego Lynna – 19-letniego chłopaka, który honorowo zdemolował samochód eksnarzeczonego siostry i aby uniknąć więzienia, zdecydował się wyjechać na misję do Iraku. Podczas jednej z akcji, nie zważając na zagrożenie, rzuca się na pomoc rannemu sierżantowi (fatalnie obsadzony Vin Diesel). Ten heroiczny czyn obserwują kamery telewizji. Lynn zostaje bohaterem, tak jak i cały jego oddział. To okres, w którym Stany Zjednoczone wyjątkowo potrzebują takiej historii – ludzie wciąż mają wierzyć, że obecność ich wojsk w Iraku jest niezbędna. Żołnierze wracają do kraju, gdzie mają odbyć swoiste tournée zwycięzców, z wielkim finałem podczas ważnego meczu futbolowego. Tym młodym mężczyznom mówi się, że o ich akcji zostanie nakręcony film, że każdy z nich dostanie po 100 tysięcy dolarów, i tak dalej, i tym podobne. Rzeczywistość jest jednak taka, że zaraz po meczu wsiadają oni do samolotu i wracają na wojnę. Za kilka tygodni nikt nie będzie o nich pamiętał.

Najdłuższy marsz Billy’ego Lynna skupia się na rozterkach głównego bohatera, przekonywanego przez siostrę (niezła Kristen Stewart), aby skorzystał z pomocy jej psychiatry i przerwał służbę. Chłopak coraz wyraźniej dostrzega bezsens wojny, to, jak niby z wielkim szacunkiem traktuje się żołnierzy, a tak naprawdę jedynie wykorzystuje się ich do własnych, politycznych czy biznesowych, celów. Rozumie, że coś z tym całym system jest nie tak. Chciałby mieć normalne życie, a z drugiej strony czuje się lojalny wobec dowódcy i kolegów z oddziału. Zresztą, czy po powrocie cokolwiek by tu na niego czekało? Bo z pewnością nie czerwony dywan i obiecane 100 tysięcy zielonych.

Książka, na podstawie której powstał film, ma w dużej mierze satyryczny charakter. Wojsko służy w niej za metaforę społeczeństwa. Obnaża się propagandę i amerykańską postawę z ostatnich lat wojny. Wydawało się, że Ang Lee jako osoba “z zewnątrz”, która jednak świetnie zna Amerykę, będzie idealną osobą do tej adaptacji. Coś tu jednak nie zagrało. Owszem, ten film z pewnością zmusza do myślenia. Znalazły się w nim bardzo dobre momenty, jak ten, w którym Billy opowiada spotkanej na meczu czirliderce, że dziwnie się czuje, odbierając honory za najgorszy dzień w swoim życiu. Problem w tym, że są to tylko pojedyncze zdania.

Film ostatecznie nie wszedł do polskich kin i oglądałem go na ekranie telewizora. Zresztą aby w pełni doświadczyć tych szumnie zapowiadanych 120 klatek na sekundę, musielibyśmy i tak wyjechać za granicę – tylko nieliczne kina na całym świecie zdecydowały się na pokazywanie Najdłuższego marszu… w tym formacie. Lee tłumaczył, że chciał uzyskać efekt maksymalnego realizmu. Widz miał się czuć tak, jakby cała historia rozgrywała się tuż przed jego oczami. Wyszło z tego jednak chyba coś odwrotnego, i tego zdania są również ci nieliczni, którzy mieli okazję oglądać film w jego idealnej formie.

Zdjęcia i scenografia (dopracowana w najmniejszym szczególe – rzadko mamy okazję oglądać tak bardzo kolorystycznie dopasowane dekoracje) są jednymi z największych zalet tego filmu. Problem leży gdzie indziej. Obraz rzeczywiście wydaje się do bólu realny, nie ma tej kinowej otoczki, która sprawia, że filmy przenoszą nas w inne miejsce i czas. Paradoksalnie to, co dzieje się na ekranie, wydaje się przez to nie realistyczne, ale sztuczne i w pewien sposób przesadzone. Dialogi, mimo że na papierze mogły brzmieć dobrze, nie “płyną”. Film wydaje się bardzo teatralny. Bronią się właściwie tylko te sceny, w których nikt nic nie mówi, jak występ żołnierzy podczas przerwy w meczu w towarzystwie… Destiny’s Child (na marginesie – to nie jest żadna inwencja autora książki i scenarzysty; wokalistki dały bardzo podobny “wojskowy” show w 2004 roku). Wtedy naprawdę czuć, co przeżywają ci chłopcy, wtedy widać, jakie znaczenie dla organizatorów tego wydarzenia mają żołnierze. Tu nie ma mowy o żadnej nagrodzie czy chwale. Są oni jedynie produktem, który ma konkretne zadanie. Tych kilka minut, w rytm kawałków Lose My Breath i Soldier, chyba najlepiej przybliża przesłanie filmu.

Odkryty przez Lee Brytyjczyk Joe Alwyn ma charyzmę potrzebną do tego, aby zostać gwiazdą. Billy Lynn w jego wykonaniu jest przekonujący – aktor wyciągnął z tej roli tyle, ile mógł. Scenariusz również miał potencjał. Dlatego tym większa szkoda, że wyszło z tego filmu to, co wyszło. Od Anga Lee oczekujemy więcej. Cóż, czasem nie opłaca się eksperymentować.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA