IDY MARCOWE. George Clooney o niemoralnej polityce
Ryan Gosling świeżo po ściągnięciu zakrwawionej kurtki ze skorpionem zarzuca na plecy markową marynarkę. Po dorzuceniu do zestawu koszuli z kołnierzykiem, idealnie zawiązanego krawata i tym podobnych gadżetów kierowca o skłonnościach romantyczno-morderczych zamienia się w specjalistę od politycznego PR-u. W rolę jego nauczyciela i jedynego przyjaciela w twardym świecie reklamy wciela się jak zawsze świetny Philip Seymour Hoffman. Dwójka panów ma za zadanie doprowadzić do prezydenckiej nominacji gubernatora Mike’a Morrisa, czyli eleganckiego i reżyserującego George’a Clooneya. Obok Paul Giamatti, Marisa Tomei, Evan Rachel Wood – chyba jedynie Tommy Wiseau byłby zdolny do zepsucia potencjału takiej obsady. Właściwie nic nie może pójść tutaj nie tak. Muszą posypać się nominacje oskarowe, bo i temat dla Amerykanów ważny (wybory prezydenckie), i twarze sprawdzone i nie raz doceniane. No i ostatecznie, właściwie nic nie idzie w złą stronę, recepta się sprawdza – Idy marcowe są filmem dobrym, lecz nic ponad to.
Scenariusz filmu przypomina szachownicę, na której walczą jedynie pionki oraz figury królewskie. Z jednej strony mamy zatem młodych stażystów, którzy przesiadują w sztabach wyborczych w celu wykonania najbardziej żmudnej roboty – ot, taka banda bezimiennych krawaciarzy i pań ubranych odpowiednio do formalnej sytuacji. Pomiędzy pionkami manewrują zaś gracze, którzy posiadają informacje lub władzę (ewentualnie jedno oraz drugie). Potknięcie nogi jednego z nich, oznacza zwycięstwo drugiego. Relacje są napięte do granic możliwości, ponieważ każdy zdaje sobie sprawę z tego, że na tak grząskim gruncie jak polityka potknąć się nie trudno. Jest o to łatwo tym bardziej, że duża liczba osób wyciąga ręce w przyjacielskim geście jedynie po to, aby w tym samym momencie złośliwie podstawić nogę.
Gosling, Hoffman i Clooney to przywódcy białej strony szachownicy. Czarnym pionkom z obozu senatora Pullmana (niemal nieobecny Michael Mantell) przewodzi Paul Giamatti. W końcu, twórcy odrobinę naginają zasady gry, wprowadzając do niej graczy ciężkich do jednoznacznego przyporządkowania. Młoda stażystka (Evan Rachel Wood) oraz senator Thompson (Jeffrey Wright) z całą pewnością nie wiedzą tyle, co wymienieni poprzednicy, lecz nawet jeśli są pionkami, to niezwykle ciężkimi do zbicia. Co więcej, szybko okazuje się, że w politycznej rozgrywce to właśnie takie jednostki mogą decydować o wyniku. Dowódcy muszą jedynie obserwować i dopasowywać się do zaistniałych sytuacji.
Idy marcowe nie mówią nam zatem nic nowego ponad to, że w wielkiej polityce o wyniku zadecydować może właściwie wszystko. Nawet najmniejsze potknięcie kandydata, nieopatrznie wypowiedziane słowo, czy uścisk ręki wykonany w nieodpowiedniej chwili, z nieodpowiednią osobą mogą okazać się gwoździem do wyborczej trumny. Cały film dąży do tego, aby uzmysłowić nam to, co już dawno uzmysłowione – że cała ta zabawa w szachownicę, na której stoją białe i czarne pionki, to jedynie gra pod publikę. Tak naprawdę nie ma różnych kolorów, wszyscy są tak samo czarni i tak samo biali. Liczy się jedynie to, komu pierwszemu uda dotrzeć się do wyznaczonego punktu/celu.
Podobne wpisy
Pod kątem czysto scenariuszowym jest zatem film Clooneya niczym więcej, niż przypowiastką o niemoralnej polityce, która deprawuje jednostki uczciwe oraz pełne ideałów. Rzecz, nie ma się co oszukiwać, odrobinę banalna. Istnieje jednak jeszcze ta druga strona medalu. Po pierwsze, przypowiastka jest tak skonstruowana, że mimo scenariuszowych oczywistości film trzyma w napięciu. Widz przestaje koncentrować się na moralizatorskim wydźwięku całości, w zamian skupiając się na osobistych rozgrywkach bohaterów. Mamy zatem do czynienia z tym przyjemnym uczuciem, które towarzyszy człowiekowi chociażby przy czytaniu klasycznych kryminałów – skupiamy się nie na ogóle (jasne, że detektyw w końcu znajdzie zabójcę, więc koniec jest jak najbardziej przewidywalny), a na szczególe (interesuje nas w jaki sposób dotrze do znanego nam końca). Po drugie, Idy marcowe nie są wyreżyserowane przez Tommy’ego Wiseau, a co za tym idzie zespół aktorski nie zawodzi nawet w najmniejszym stopniu. Co prawda, spoglądając na delikatny uśmiech Goslinga wciąż ma się z tyłu głowy skórzane rękawiczki pewnie trzymające koło kierownicy, lecz ciężko formułować na tej podstawie jakikolwiek zarzut. Na popisy aktorskie patrzy się zatem bez ataków euforii, ale z przyjemnością.
I właśnie ta przyjemność bez euforii w najlepszym stopniu opisuje emocje, jakie wyzwalają Idy marcowe. To, jak napisałem we wstępie, naprawdę dobry film, który w sposób sprawny i profesjonalny przekazuje historię, z którą każdy zdążył zapoznać się już przed seansem. Clooney Ameryki nie odkrywa, ale i na pewno tej odkrytej już nie ośmiesza. Film jak najbardziej do obejrzenia, ale nie do pamiętania.
Tekst z archiwum Film.org.pl (3.02.2012)