Heli
Autorem tekstu jest Mateusz Górniak.
Najpierw widzimy dwa zmasakrowane ciała. Ktoś wiezie je sporym jeepem przez meksykańskie odludzie. Jest szaro, słońce do końca jeszcze nie wzeszło i upał nie zaczął dokuczać. Czujemy lepką atmosferę poranka w świecie Amata Escalante – ludzie flegmatycznie odpalają papierosy, robią zakupy, zaczynają kolejny dzień swojego życia. Puentą tej sceny jest powieszony na moście, kołyszący się bezwładnie trup. Uhonorowany Złotą Palmą reżyser mówi nam „dzień dobry”.
Dla „Heli” ten trup stanowi klamrę kompozycyjną. Kiedy historia znowu wróci do wiszącego o poranku ciała, losy bohaterów będą już znane, a twarze wyłaniające się z meksykańskiego krajobrazu nabiorą nagle wyrazu napiętnowanego męczeństwem i bezsilną walką ze złem. Potem, kiedy każdy zapozna się już z brutalnymi zasadami rządzącymi filmem, będzie sporo czasu na wszelkiego rodzaju kace, formułowanie pesymistycznych frazesów, zemstę i życie mimo prawd koszmarnej wizji twórcy „Krwi”.
Pomiędzy dwoma, identycznymi obrazami wisielca, dostajemy historię tytułowego bohatera. Heli zamieszkuje skromną chatę wraz ze swoją młodą żoną, dzieckiem, ojcem i siostrą. Wszyscy starają się żyć w dobroci, dla ogniska domowego i swoich nieśmiało wyrażanych marzeń. To skromny, ale prawdziwy świat prostych ludzi. Heli i ojciec pracują na zmiany w tej samej fabryce, jego żona karmi malutkiego Santiago, a siostra poznała właśnie chłopaka, z którym postanawia uciec z nudnego odludzia za pieniądze zdobyte dzięki kradzieży kilku paczek kokainy… I wtedy poznajemy drugą stronę Meksyku, która spędza sen z powiek ludziom codziennie zarabiającym na chleb i podstawowe uciechy.
U Escalante policję bardzo łatwo można pomylić z mafią narkotykową. Rząd organizuje propagandowe niszczenie ton narkotyków, a krowy same od siebie padają na rozległych i przerażających pustkowiach. Niewinne młodzieńcze marzenia i kradzież wciągają bohaterów w wir brutalnej rzeczywistości, z którego nie sposób się wyrwać. Nagle to poranne, reżyserskie „dzień dobry” nasączone zostaje brutalnymi sensami i kolejnymi świadectwami złej, meksykańskiej rzeczywistości. Wszystko odbywa się w powoli konstruowanych, spokojnych kadrach. W „Heli” mnóstwo jest nastroju zapomnianego przez boga pustkowia i realizmu, na który składa się, między innymi, długa i brutalna sekwencja tortur.
Zaledwie w kilku momentach zdobywca Złotej Palmy rezygnuje ze swojego pomysłu na tę narrację i sięga po liryzm. To właśnie wtedy dowiadujemy się, jak wielki posiada potencjał. Scena odtwarzania narysowanych na rogach książki obrazków zawiera w sobie błyskotliwy hołd dla X Muzy, a przy okazji informuje widza o zbierających się nad protagonistami czarnych chmurach.
Aktorzy w „Heli” zaskakują naturalnością i oszczędnością, z jaką tworzą swoje kreacje. Wynika to z dokładnego zrozumienia, że oto opowiadają historie ludzi przegranych, bezradnie próbujących wziąć się za bary z rzeczywistością. Nie chcę tutaj wymieniać tylko Armando Espility wcielającego się w głównego bohatera, bo każdy z zaangażowanych przez Escalante aktorów zasługuje na uwagę.
„Heli” zachwyca przede wszystkim jako obraz kraju, gdzie bezbronni ludzie pozostawieni są sami sobie z mroczną rzeczywistością narkotykowej gangsterki. Amat Escalante jest w swoim filmie meksykański od początku do końca – pokazuje swój kraj bez uprzedzeń, estetyzowania czy popkultury. To żadne tam Tarantinowskie wywijanie tyłkiem w rytm „Down in Mexico”, a świat z krwi, kości i kokainy.