Ku chwale ekranowego hedonizmu
Od jakiegoś czasu muszę oglądać w drodze do pracy wielki plakat reklamujący nowy program MTV, czyli głośny jeszcze przed premierą „Warsaw Shore”. Znalazłem więc pretekst w postaci ciągot medioznawczych, aby ten nowotwór telewizyjny obejrzeć. Przypomnijmy, na czym opiera się koncept tego widowiska – młodzi ludzie pieprzą się i imprezują. Koniec. Kropka.
Kamera towarzyszy im w tych hedonistycznych ucztach, a dzielni operatorzy przedzierają się przez morze prezerwatyw, wymiocin na tapicerce samochodów oraz porozlewanej na posadzce wódki. Bardzo fajnie. HBO stara się od jakiegoś czasu adaptować wzorce oraz poziom amerykańskich seriali, ze średnim skutkiem, MTV tymczasem trzepie na licencjach zagranicznych program za programem. Widać głupota się przyjmuje u nas naturalnie, łatwiej bowiem znaleźć grupkę bezmózgiej młodzieży i zrobić o niej telenowelę dokumentalną niż dobrych scenarzystów w tej telewizyjnej rzeczywistości nudnej jak smak krupniku.
Pamiętam czasy, gdy ekranowy hedonizm trząsł moim purytańskim pochodzeniem niczym słoikiem ze świetlikami. Mniej więcej w trzeciej klasie liceum oglądałem „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, film polecony przez pewnego ambitnego, młodego nauczyciela. Oczywiście tytuł ten padł w kontekście przesuwania granic norm społecznych (kina również), ale pamiętam, że seans ten wywołał we mnie skutek wręcz odwrotny – nagle, jak zaczarowany, zapragnąłem znaleźć dla siebie pruderyjną żonę i kroczyć ścieżką cnoty. Ach, gdyby tylko nie było za późno. Taka to właśnie była kultura – gdy czytałem książki o ludziach oddających się różnym praktykom seksualnym, na końcu czekała ich kara, czasami wręcz głupkowato przerysowana, jednak miało to posmak naturalnej blokady: „Stop, dalej iść nie możesz”. Gdy pojawiali się na ekranie libertyńscy balangowicze, kończyli samotni lub przywiązani linką do kaloryfera, niczym masturbujący się David Carradine w Tajlandii. Potem przyszły zmiany. Zmiany, na które niekoniecznie jesteśmy gotowi.
Z okładek „Enterteiment Weekly” dumnie patrzą na nas zdjęcia bohaterów ekranizacji „50 twarzy Greya”. Wiemy, że rodzi się nowa franczyza – trzy filmy, serial i jeszcze jedna kontynuacja powieści, może jakiś spin-off, kto wie, kto wie… Przeskakuję do któregoś wywiadu z uczestnikami „Warsaw Shore”, a tam całkiem ładna – uchodząca chyba za najinteligentniejszą w całej ekipie – dziewczyna chwali się, że czytała wszystkie części o Greyu. Jest intelektualistką. Ma jakieś wartości – nie puszcza się w pierwszym odcinku programu, poczeka z rozłożeniem nóg do trzeciego. Mijamy takie codziennie, świetnie opanowały sztukę samokreacji, na facebooku polubiły kilku modnych pisarzy, a ich głównym atutem jest to, że nie dają na pierwszej randce. Tak bardzo fasadowe jest ich obycie, jak i poczucie własnej wartości, w końcu wszystko pęka jak bańka mydlana.
Bardzo boję się tego, że nie rozumiem już telewizji. Gdy moja młodsza siostra zapowiedziała mi, że właśnie ogląda „Californication”, zadrżałem. Też lubię ten serial, mając nadzieję, że niektóre powiedzonka Hanka Moody’ego (jak na przykład przepiękne słowa o tym, że wszystkie kobiety są piękne i fascynujące) będą w jej oczach ważniejsze niż tani dowcip odnoszący się do tematów intymnych. Miałem nadzieję, że zauważy, iż facet zawsze powinien oddzwaniać, odpowiadać na wiadomości, a nawet dać komuś w mordę, gdy trzeba ratować honor niewiasty.
Dzwonię więc do niej, mając w pamięci MTV, które ciągle oglądała już jako piętnastolatka. Wtedy jeszcze rodzeństwo bezrefleksyjnie chłonęło całą tę medialną papkę. Jestem po pierwszym odcinku „Warsaw Shore”, w którym banda rozkrzyczanych troglodytów biega za sobą po pokojach, po drodze kopulując z między innymi fotelem czy sofą. Każdy z nich zapewne coś studiował albo chce studiować, każdy z nich wysysa z życia, ile się da, a za słodkimi uśmiechami skrywa się bezdenna pustka. W ich słowach wiecznie jakieś „propsy”, „zapinanie gąsek”, „najpierw lodzik, potem w dupkę”. Dzwonię więc do tej nastolatki noszącej to samo nazwisko co ja, bowiem nazwisko zobowiązuje. Nie mogę powstrzymać drżących rąk. A co, jeśli powie, że „Warsaw Shore” jej się podoba? Będę musiał interweniować, będę musiał zaserwować jej tyradę: ależ moja droga, świat tak nie wygląda, życie to nie „Skins”, życie to nie „Californication” ani „Warsaw Shore”, opamiętaj się, dziecię. Odbiera. Pytam nieśmiało, zagajam o nowy szoł MTV. Co sądzisz, młoda, o tym programie? Odpowiada. Że to nuda, że po zwiastunie już widać nażelowane łyse pały i sztuczność, że woli czekać na nowy sezon „Californication” i kończy „Breaking Bad”. Wzdycham z ulgą.
Jedna dusza uratowana. Jeszcze tylko kilka milionów.
Ci, którzy nie wierzą, niech zobaczą: