search
REKLAMA
Esej

Kino jest cudem

Filip Jalowski

1 listopada 2016

REKLAMA

Jesień w końcu nas dogoniła. Niezależnie od tego, że w każdym towarzystwie znajdzie się osoba, która nie zważając na nieprzyjemny wiatr, wilgoć i wszechobecną szarość, stwierdzi, że gnijące liście zapychające miejskie rynny odpływowe wyglądają przepięknie, październik bezlitośnie wprowadza nas w nastrój święta zmarłych. I, abstrahując od opcji politycznych, nie chodzi tu o halloweenowe pląsy w satanistycznych kostiumach zakupionych w Brzdącu, Smyku lub Biedronce. Komu chciałoby się biegać na trzeźwo po mieście w stroju Jasona Vorheesa, Michaela Myersa, względnie Elsy z Frozen, jeśli ogólna aura zwiększyła w ostatnich tygodniach sprzedaż Acodinu oraz Rutinoscorbinu o kilkaset procent? Z drugiej strony, kto chce się kręcić w tych łachach po pijaku, skoro nie od dziś wiadomo, że gumowa lub hokejowa maska znacząco utrudniają aplikację trunku. Z pragmatycznego punktu widzenia to bezsens, pozostańmy zatem bliżej słowiańskich dziadów, smutku oraz świeczek płonących wewnątrz szklanych, a nie organicznych pojemników.

Dla wielu osób ucieczką od przesileniowej niemocy są wygodna kanapa, koc i kino. Prawdopodobnie każda z osób odwiedzających tę stronę chociaż raz próbowała zrealizować tę receptę. Co więcej, dla dużej rzeszy uzależnionych od tego suplementu jest on najlepszym dowodem na to, że okryta raczej złą sławą medycyna niekonwencjonalna może czasem działać. Jak z każdym dobrym narkotykiem, tak i z kinem – technik zażywania jest wiele. Jedni wolą znieczulić się za pomocą kolorowych światów wybudowanych na rdzeniach procesorów oraz kart graficznych największych hollywoodzkich graczy, inni preferują emocjonalne samobiczowanie przy Tańcząc w ciemnościach. Grunt, żeby działało. Żeby dało kopa w momencie, kiedy szósta kawa kończy wypłukiwać z organizmu resztki magnezu.

kino3

Czasem, szczególnie w tych niewesołych momentach, lubię spojrzeć na kino z nieco innej strony. Nieczęsto o tym mówię, bo dużo w tym banału, a ludzie zazwyczaj nie chcą słuchać, kiedy nad kuflem piwa usiłujesz wytłumaczyć im, dlaczego wzruszasz się, patrząc na odsłoniętą szyję Anity Ekberg stąpającej po monetach zatopionych w fontannie di Trevi. Zamiast zrozumieć oraz czule poklepać po plecach, z całkowicie nieodgadnionych powodów pytają o to, ile wypiłeś i czy aby na pewno był to jedynie pszeniczniak. Przełom października i listopada jest jednak dobrym momentem na to, aby dać upust swoim melancholijnym ciągotom, bo a nuż jakaś zbłąkana duszyczka, która zziębła na wietrze niosącym ze sobą zapach stopionej stearyny i dźwięki rodzinnych rozmów o polityce przemieszane z sakralnymi strofami intonowanymi przez księdza, odnajdzie w tym tekście coś dla siebie.

Kino to niezwykle potężne medium, które jak żadne inne posiada zdolność do ubezwłasnowolniania czasu…

Do dziś pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy przeczytałem Światło obrazu Rolanda Barthes’a. Oto jeden z fundatorów postmodernizmu, znany na równi z niezwykłej wręcz przenikliwości w analizie zjawisk kulturowych oraz ostrego pióra, któremu daleko do natchnionych uniesień, napisał książkę o swojej zmarłej matce. Oczywiście, najważniejsza w jego życiu kobieta pojawia się tam jedynie jako wspomnienie będące przyczynkiem do rozważań na temat natury fotografii, a jednak. Ten Barthes jest inny. Inny dlatego, bo emocje i uczucia biorą w nim górę nad racjonalną analizą. Formułowane przez niego tezy i wnioski opierają się głównie na wejrzeniu w siebie oraz próbie zrozumienia tego, dlaczego pozornie nic nieznaczące elementy fotografii wywołują w nim takie, a nie inne stany. Nad tym wszystkim unosi się natomiast pewne ambiwalentne stwierdzenie, wedle którego fotografia na równi uśmierca oraz daje życie.

Pamiętacie, kiedy w finale Sześciu stóp pod ziemią Nate podchodzi do Claire i wypowiada ikoniczne You can’t take picture of this, it’s already gone (Nie możesz tego sfotografować, to już odeszło)? To całe Światło obrazu Barthes’a. W momencie wciśnięcia spustu migawki chwila, krótka sekunda, ten mikroskopijny interwał czasu, który pragniemy zapamiętać na zdjęciu, właśnie umiera. Fotografia jest zatem zapisem jego śmierci. Czas utrwalony na zdjęciu już nigdy nie wróci.

kino2

Kino, będące w pewnym sensie młodszym rodzeństwem fotografii, działa w bardzo podobny sposób. Nieodzowną częścią każdej ceremonii oscarowej jest sekcja In Memoriam, w trakcie której Akademia wspomina zasłużone dla kina osoby, które odeszły w roku poprzedzającym uroczystą galę. Duża część ludzi pojawiających się wtedy na ekranach telewizorów na całym świecie jest w zasadzie anonimowa. To montażyści, producenci, charakteryzatorzy, którzy przyczynili się do stworzenia snów śnionych przez miliony z nas. Nie znamy ich twarzy, nie wiemy nic o ich życiu, a jednak, gdy czytamy lakoniczny podpis pod nazwiskiem i dowiadujemy się, co im zawdzięczamy, często jesteśmy w szoku, że byli nam tak bliscy. W przypadku osób rozpoznawalnych, będących z nami przez lata, uczucie zetknięcia z ich końcem jest jeszcze bardziej niezwykłe. Weźmy zresztą pierwsze z brzegu tribute video, powstałe w celu upamiętnienia kariery aktora czy reżysera, który odegrał ważną rolę w naszym życiu. Oglądanie scen, w których się pojawia, scen tak dobrze nam znanych, jest w tym kontekście i bolesne, i kojące. Przypomina o śmierci, podobnie jak fotografia, ale jednocześnie w pewien sposób unieśmiertelnia i daje pokrzepienie.

Kino to niezwykle potężne medium, które jak żadne inne posiada zdolność do ubezwłasnowolniania czasu, który po zderzeniu z celuloidem czy też cyfrowymi nośnikami danych zostaje uwięziony, nie może gnać do przodu. Kiedy oglądam filmy sprzed lat, pełne osób, które już odeszły, a wraz ze sobą zabrały swoje mniej lub bardziej barwne biografie, lęki, ambicje i marzenia, zawsze zastanawiam się, czy możemy zrozumieć ich poprzez kino. Czy w takim Brzdącu Chaplina istotnie zaklęta jest tęsknota za matką, utraconym dzieciństwem i własnym dzieckiem, które bezpośrednio przed rozpoczęciem zdjęć do filmu zmarło, żyjąc zaledwie trzy doby? A może jest to jedynie czysty biografizm? Opowieść projektująca w większym stopniu obawy i lęki autorów opracowań, niż mówiąca coś o twórcy? Myślę, że nigdy nie będziemy wiedzieć tego na pewno, dlatego uważam, że w kontekście czasu kino oferuje nam najwięcej między słowami, w oderwaniu od okołofilmowych narracji.

kino1

Wróćmy teraz do Anity Ekberg i spójrzmy na jej szyję – gładką, jędrną, kuszącą. W oczach patrzącego na nią Mastroianniego zaklęty jest czysty zachwyt. W tej krótkiej chwili nie liczy się nic poza Ekberg, jej młodością, kobiecością, czystym byciem. Zestawmy tę krótką, magiczną chwilę z fotografiami, które wykonano na krótko przed jej śmiercią. Spójrzmy na tę samą szyję. Co zobaczymy? Zobaczymy życie. Pisałem o tym niedawno w kontekście Prostej historii i Richarda Farnswortha. Ta odbywająca się na naszych oczach transformacja, zapisana w oczach, na skórze, w ruchach – to coś, co podarować może nam jedynie kino. Na oczach widza odbywa się dojrzewanie, przemijanie, śmierć. Kino nie daje jednak za wygraną, nie poddaje się w walce z ostatecznym. Nawet wtedy, gdy Anity Ekberg nie ma już z nami, wciąż możemy wrócić do Słodkiego życia i ponownie się w niej zakochać. Odnaleźć w sobie to coś, co poczuliśmy, gdy zobaczyliśmy tę piękną scenę po raz pierwszy. Parafrazując Emira Kusturicę, kino jest cudem.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA