SZALENI FILMOWI NAUKOWCY. Wizjonerzy, którzy zmieniają świat
Choć kino skupia się częściej na działaniu niż na skomplikowanych refleksjach, to na przestrzeni lat ekrany gościły wielu mniej lub bardziej wybitnych reprezentantów nauki, którzy wywarli istotny wpływ na filmy z ich udziałem i wzbogacili repertuar kinowych indywidualności. Spośród grona filmowych tęgich umysłów postanowiłem wybrać najciekawszych moim zdaniem naukowców, który przekraczali granicę między geniuszem a obłędem i stworzyli ikoniczne wizerunki ludzi o nietuzinkowych umysłach, czyniących ich szaleństwo tym niebezpieczniejszym.
Henry Frankenstein (Frankenstein, 1931)
Ambitny naukowiec, który tak uwierzył w swoje umiejętności i zasadność nauki, że stworzył istotę żywą, unieszczęśliwiając ją, siebie i grupę niewinnych ludzi. Frankenstein to kulturowy archetyp opłakanej w skutkach naukowej arogancji i graniczącej z obłędem manii własnego intelektu. Jako tytułowy (tak, tak, on, nie potwór) bohater tej ponadczasowej opowieści, doktor Frankenstein w filmie pojawiał się często, a wcielał się w niego m.in. Kenneth Branagh, ja jednak stawiam na Colina Clive’a z klasycznej wersji z 1931 roku. Co prawda ten obraz pamiętany jest bardziej ze względu na rolę Borisa Karloffa, ale Clive w roli nieszczęsnego twórcy monstrum również zasługuje na uznanie, stworzył bowiem zapadający w pamięć wizerunek owładniętego twórczą obsesją naukowca, który musi konfrontować się ze skutkami swojej pychy.
Indiana Jones (Poszukiwacze zaginionej Arki, 1981; Świątynia Zagłady, 1984; Ostatnia krucjata, 1989; Królestwo Kryształowej Czaszki, 2008)
Podobne wpisy
Zanim krzykniecie „hej, przecież Indy nie był wcale szalony!”, pomyślcie w ten sposób – uznany archeolog więcej czasu niż na sali wykładowej lub prawdziwych wykopaliskach spędza, okładając się pięściami z nazistami/sekciarzami/komunistami (niepotrzebne skreślić) i próbując zdobyć szybciej niż oni jakiś historyczny artefakt, co do którego jako przedstawiciel XX-wiecznej nauki jest przekonany, że posiada niesamowite supermoce (ewentualnie po prostu wykrada takowy prawowitym właścicielom, by umieścić go w muzeum, które go sponsoruje). Co więcej, zafiksowany na jednym przedmiocie, beztrosko niszczy tony bezcennych materiałów archeologicznych (przy okazji warto sprawdzić, jak faktycznie wygląda praca archeologa – wtedy postępowanie Jonesa jest jeszcze bardziej niezrównoważone). Aha, dodajmy do tego jeszcze, że będąc (podobno) jednym z najwybitniejszych archeologów swoich czasów, uporczywie każe nazywać się imieniem psa. To chyba wystarczy, żeby zdiagnozować u niego przynajmniej kilka poważnych zaburzeń? Nie zmienia to faktu, że mało kto dorównuje bohaterowi filmów Spielberga pod względem łobuzerskiego uroku, który czyni go jednym z najfajniejszych bohaterów filmowych.
Rotwang (Metropolis, 1927)
Tak jak Frankenstein to kulturowy prototyp nieobliczalnego naukowca, tak figura ta w przestrzeni kina byłaby zupełnie inna, gdyby nie demoniczny Rotwang z owianego legendą arcydzieła Fritza Langa. Wystarczy rzut oka na prezencję najwybitniejszego umysłu Metropolis, by dostrzec jak bardzo jego emploi wrosło w stereotypowe sposoby przedstawiania opętanych namiętnościami geniuszy. Podobnie jak Frankensteinowi, Rotwangowi udało się stworzyć sztucznego człowieka, nie organicznego mężczyznę-potwora jednak, a mechaniczną kobietę – Hel – która pod względem fizycznym jest już bez zarzutu, tyle że piękne opakowanie kryje bezduszne zło dążące do zagłady społeczeństwa. Rotwang nie jest zaś zadufanym w sobie młodzieńcem, ale sfrustrowanym starcem, odrzuconym i pałającym żądzą zemsty. Jego szaleństwo przybiera więc profil tragiczny, co czyni go ciekawszym.