Nasz pierwszy truposz to chłop całkiem potężny, ale sympatyczny. To człowiek doświadczony przez życie i potrafiący pomóc innym w potrzebie. Frank to (były?) policjant, któremu udało się przetrwać wybuch epidemii i ochronić przed jej skutkami nastoletnią córkę. Frank to bohater, którego lubimy i któremu życzymy jak najlepiej. I jak ginie Frank? Zarażony, a następnie zastrzelony na oczach swej latorośli, bo chwilę wcześniej jego oko zupełnie przypadkowo posłużyło za probówkę. I choć w następstwie dalszych wydarzeń widać wyraźnie, że Frank i tak był postacią do poświęcenia, to jednak jego zgon jest równie denerwujący, jak kruk, który się doń przyczynił. Ta postać zasługiwała na coś lepszego.
No dobra, George… W tej scenie biegniesz, nagle Keith namierza cię na schodach i celuje do ciebie z pistoletu. Kapujesz? No, i teraz zmusza cię, abyś rzucił broń na ziemię – wahasz się, ale w końcu nie masz innego wyjścia. Ogarniasz to? Dobra. Podnosisz ręce do góry, a on podchodzi do ciebie. Ale niespodziewanie potyka się i upada na swoją własną broń, która wypala. I on ginie na miejscu. Rozumiesz, taki głupi wypadek. No. I ty teraz udajesz maksymalnie zdziwionego. No, nie dziw się tak – w scenariuszu stoi, że taka scena jest. Czekaj… bardzo dobrze, George. Ale poczekaj, aż powiem akcja, George. George? George?!
No i jest Charlie. Lubimy Charliego, bo to Andy Garcia, a jego każdy lubi. Tenże Garcia aka Charlie wpada jednak w „sprytną” zasadzkę. No dobra, dał się chłopak nabrać, miał powody i ciut alkoholu we krwi (przestroga dla młodzieży). Ale to wcale nie wyjaśnia momentu jego śmierci. Wszyscy widzą bowiem, co się święci. Nick w tle krzyczy, co by Charlie dał dyla, póki jeszcze może. Charlie dyla nie daje. No dobra, myślimy – twardy jest, najwyżej zginie honorowo. Takiego! Charlie nieudolnie, nieudanie i nad wyraz głupio stoi w kałuży i jak wół tępo patrzy się na swoich oprawców. Ci oczywiście szybko go załatwiają, a jedynym ruchem, jaki Charlie wykonuje, jest machnięcie na jednego z nich odzyskanym właśnie płaszczem – ku jego zdziwieniu nie przynosi to rezultatów i Charlie szybko rozstaje się ze swoją głową. A Ridley Scott z zaufaniem widzów…
Pomijając oczywiste piękno tego filmu, to finał zdaje się być bardzo wątpliwy, jeśli idzie o umieranie. Główną antybohaterką jest tu Mei, która obrywa tytułowym sztyletem wprost w serce. Rana to z miejsca śmiertelna, ale nie dla Mei, która bardzo długo leży pośród śniegu, żeby po jakimś czasie podnieść się, przejść dobry kawałek i teatralnie zagrozić wyjęciem przedmiotu – co już definitywnie zakończy jej żywot – jeśli jej adoratorzy natychmiast nie zaniechają walki. Słowa dotrzymuje i ginie tylko dlatego, że jeden z nich perfidnie skłamał. A co do chłopaków, to oni też nieźle dają – krew z nich sika na lewo i prawo, ale żaden nie ma dość i obaj wyglądają, jakby nic się nie stało (Walka? Jaka walka, kochanie?). Koniec końców jeden odchodzi w dal, chwiejąc się przy tym, jakby obalił ze dwie sake. Z kolei drugi zaczyna śpiewać – i jemu akurat trunek by się przydał.
Jenny to córka. Jason to ojciec. Oboje są bardzo skłóceni. Jest jednak coś, co zjednoczy ich ponownie, i to na zawsze – ku ziemi zmierza bowiem asteroida. Rząd reaguje, astronauci wysłani w kosmos ślepną, a fragment kosmicznej skały i tak spada na Ziemię – konkretnie do oceanu (jedyny moment filmu fajniejszy niż Armageddon). Na potężne tsunami długo czekać nie trzeba – zmierza dokładnie ku wybrzeżom U.S. i A. Nasza dwójka nie ucieka jednak wzorem przyszłego Frodo (tak, w tym filmie gra Elijah Drewno), a wręcz wychodzi naprzeciw przeznaczeniu. Oboje spotykają się w rodzinnym domku na plaży (sprawa głębsza – ojciec ma jakieś „ale” do śmierci żony, córka ma „ale” do tego, że ojciec ma „ale”, a my mamy „ale”, bo musimy na to patrzeć) i ostatnie chwile spędzają wtuleni, obserwując zbliżającą się, wielką, koszmarnie brzydką CGI falę (liczyli na powtórkę z Otchłani czy co?). Miało być ładnie i wzruszająco (za reżyserię odpowiada kobieta), a wyszło jak zwykle. I kwestia, który film o asteroidzie głupszy, wciąż pozostaje otwarta…
To przykre, jeśli ktoś ma gazy. Jeszcze gorzej, gdy nazywany jest z tego powodu „gazownikiem”. Ale kiedy zostaje zagazowany swoimi gazami na śmierć przez dwóch półgłówków, którzy dorzucili mu do obiadu o jedno tabasco za dużo, a następnie podali jako lekarstwo przygotowaną dla nich wcześniej truciznę, to przykro na to patrzeć, nawet w głupawej komedii z Jimem Carreyem. Tak właśnie zginął Joe, z którym łączymy się w bólu – oby nie doczekał się nagrobku z przyczyną swojej śmierci. Tego samego życzymy też ostatniemu samcowi z ginącego gatunku islandzkich sów śnieżnych – śmierć, jak korek od szampana, również nie jest tym, czego można się spodziewać, gdy siedzi się wygodnie w cieplutkiej klatce.
P.S. Śmierć dedykowana – nomen omen – Mentalowi.