search
REKLAMA
Zestawienie

Śmiertelnie GŁUPIE filmowe ZGONY

Jacek Lubiński

1 listopada 2019

REKLAMA
Były już na naszych łamach filmowe morderstwa i samobójstwa oraz zaskakujące, śmieszne i piękne śmierci bohaterów. Czasem zdarzają się jednak odejścia zwyczajnie głupie, a przyczyn takiego stanu rzeczy można szukać zarówno w realizacji, jak i wydźwięku danej sceny. Część z nich to kwestia interpretacji, z kolei inne zasługują po prostu na filmowe Nagrody Darwina. Zwłoki prezentujemy alfabetycznie. Uwaga na ogromne spoilery!

Frank (28 dni później)

Nasz pierwszy truposz to chłop całkiem potężny, ale sympatyczny. To człowiek doświadczony przez życie i potrafiący pomóc innym w potrzebie. Frank to (były?) policjant, któremu udało się przetrwać wybuch epidemii i ochronić przed jej skutkami nastoletnią córkę. Frank to bohater, którego lubimy i któremu życzymy jak najlepiej. I jak ginie Frank? Zarażony, a następnie zastrzelony na oczach swej latorośli, bo chwilę wcześniej jego oko zupełnie przypadkowo posłużyło za probówkę. I choć w następstwie dalszych wydarzeń widać wyraźnie, że Frank i tak był postacią do poświęcenia, to jednak jego zgon jest równie denerwujący, jak kruk, który się doń przyczynił. Ta postać zasługiwała na coś lepszego.

White Boy Bob (Co z oczu, to z serca)

No dobra, George… W tej scenie biegniesz, nagle Keith namierza cię na schodach i celuje do ciebie z pistoletu. Kapujesz? No, i teraz zmusza cię, abyś rzucił broń na ziemię – wahasz się, ale w końcu nie masz innego wyjścia. Ogarniasz to? Dobra. Podnosisz ręce do góry, a on podchodzi do ciebie. Ale niespodziewanie potyka się i upada na swoją własną broń, która wypala. I on ginie na miejscu. Rozumiesz, taki głupi wypadek. No. I ty teraz udajesz maksymalnie zdziwionego. No, nie dziw się tak – w scenariuszu stoi, że taka scena jest. Czekaj… bardzo dobrze, George. Ale poczekaj, aż powiem akcja, George. George? George?!

Charlie Vincent (Czarny deszcz)

No i jest Charlie. Lubimy Charliego, bo to Andy Garcia, a jego każdy lubi. Tenże Garcia aka Charlie wpada jednak w „sprytną” zasadzkę. No dobra, dał się chłopak nabrać, miał powody i ciut alkoholu we krwi (przestroga dla młodzieży). Ale to wcale nie wyjaśnia momentu jego śmierci. Wszyscy widzą bowiem, co się święci. Nick w tle krzyczy, co by Charlie dał dyla, póki jeszcze może. Charlie dyla nie daje. No dobra, myślimy – twardy jest, najwyżej zginie honorowo. Takiego! Charlie nieudolnie, nieudanie i nad wyraz głupio stoi w kałuży i jak wół tępo patrzy się na swoich oprawców. Ci oczywiście szybko go załatwiają, a jedynym ruchem, jaki Charlie wykonuje, jest machnięcie na jednego z nich odzyskanym właśnie płaszczem – ku jego zdziwieniu nie przynosi to rezultatów i Charlie szybko rozstaje się ze swoją głową. A Ridley Scott z zaufaniem widzów…

Xiao Mei (Dom latających sztyletów)

Pomijając oczywiste piękno tego filmu, to finał zdaje się być bardzo wątpliwy, jeśli idzie o umieranie. Główną antybohaterką jest tu Mei, która obrywa tytułowym sztyletem wprost w serce. Rana to z miejsca śmiertelna, ale nie dla Mei, która bardzo długo leży pośród śniegu, żeby po jakimś czasie podnieść się, przejść dobry kawałek i teatralnie zagrozić wyjęciem przedmiotu – co już definitywnie zakończy jej żywot – jeśli jej adoratorzy natychmiast nie zaniechają walki. Słowa dotrzymuje i ginie tylko dlatego, że jeden z nich perfidnie skłamał. A co do chłopaków, to oni też nieźle dają – krew z nich sika na lewo i prawo, ale żaden nie ma dość i obaj wyglądają, jakby nic się nie stało (Walka? Jaka walka, kochanie?). Koniec końców jeden odchodzi w dal, chwiejąc się przy tym, jakby obalił ze dwie sake. Z kolei drugi zaczyna śpiewać – i jemu akurat trunek by się przydał.

Jenny i Jason Lerner (Dzień zagłady)

Jenny to córka. Jason to ojciec. Oboje są bardzo skłóceni. Jest jednak coś, co zjednoczy ich ponownie, i to na zawsze – ku ziemi zmierza bowiem asteroida. Rząd reaguje, astronauci wysłani w kosmos ślepną, a fragment kosmicznej skały i tak spada na Ziemię – konkretnie do oceanu (jedyny moment filmu fajniejszy niż Armageddon). Na potężne tsunami długo czekać nie trzeba – zmierza dokładnie ku wybrzeżom U.S. i A. Nasza dwójka nie ucieka jednak wzorem przyszłego Frodo (tak, w tym filmie gra Elijah Drewno), a wręcz wychodzi naprzeciw przeznaczeniu. Oboje spotykają się w rodzinnym domku na plaży (sprawa głębsza – ojciec ma jakieś „ale” do śmierci żony, córka ma „ale” do tego, że ojciec ma „ale”, a my mamy „ale”, bo musimy na to patrzeć) i ostatnie chwile spędzają wtuleni, obserwując zbliżającą się, wielką, koszmarnie brzydką CGI falę (liczyli na powtórkę z Otchłani czy co?). Miało być ładnie i wzruszająco (za reżyserię odpowiada kobieta), a wyszło jak zwykle. I kwestia, który film o asteroidzie głupszy, wciąż pozostaje otwarta…

Joe „Mental” Mentaliano (Głupi i głupszy)

To przykre, jeśli ktoś ma gazy. Jeszcze gorzej, gdy nazywany jest z tego powodu „gazownikiem”. Ale kiedy zostaje zagazowany swoimi gazami na śmierć przez dwóch półgłówków, którzy dorzucili mu do obiadu o jedno tabasco za dużo, a następnie podali jako lekarstwo przygotowaną dla nich wcześniej truciznę, to przykro na to patrzeć, nawet w głupawej komedii z Jimem Carreyem. Tak właśnie zginął Joe, z którym łączymy się w bólu – oby nie doczekał się nagrobku z przyczyną swojej śmierci. Tego samego życzymy też ostatniemu samcowi z ginącego gatunku islandzkich sów śnieżnych – śmierć, jak korek od szampana, również nie jest tym, czego można się spodziewać, gdy siedzi się wygodnie w cieplutkiej klatce.

P.S. Śmierć dedykowana – nomen omen – Mentalowi.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA