search
REKLAMA
Nowości kinowe

THE LODGERS. PRZEKLĘCI. Gotycki horror, który nie straszy

Jarosław Kowal

4 maja 2018

REKLAMA

Jak na złość podczas kręcenia horroru w podobno faktycznie nawiedzonym budynku żaden duch nie zechciał się ujawnić. Może nawet one uznały, że nie warto…

Brian O’Malley miał dobre intencje. Gotyckie kino grozy niemal całkowicie wymarło, a przecież swego czasu przyciągało przed ekrany tysiące widzów. Studio Hammer i jego największe gwiazdy – Peter Cushing oraz Christopher Lee – na nowo napisali historie hrabiego Draculi, doktora Frankensteina, mumii Kharis i wielu postaci zaczerpniętych z twórczości Edgara Allana Poe, ale w latach 70. nastąpił kryzys. Ratunku upatrywano między innymi w połączeniu historii profesora Van Helsinga z… popularnymi wówczas produkcjami kung-fu studia braci Shaw (Legenda siedmiu złotych wampirów to jeden z najlepszych “tak złych, że aż dobrych” filmów, jakie widziałem), co musiało zakończyć się fiaskiem.

Studio zmartwychwstało dziesięć lat temu i uraczyło nas między innymi udaną Kobietą w czerni z Danielem Radcliffe’em, ale niestety nie znalazło podatnego gruntu i ponownie przeszło w stan hibernacji. Na szczęście są jeszcze pasjonaci, którzy próbują przywrócić tamten czar. Szkoda natomiast, że tak kurczowo trzymają się gatunkowych klisz, bo może gdyby O’Malley nie próbował za wszelką cenę odtwarzać receptury dawnych mistrzów (jego miłość do Terence’a Fishera jest oczywista), nakręciłby coś naprawdę interesującego.

Początek intryguje – rodzeństwo bliźniaków próbuje ułożyć sobie życie w nieco zapuszczonej posesji gdzieś na irlandzkiej wsi. Zadanie nie jest łatwe, współlokatorami są duchy, które wymagają od żyjących towarzyszy przestrzegania dwóch zasad – nie mogą opuszczać domu po północy i nie mogą nikogo wpuszczać do środka. Oczywiście zasady są po to, by je łamać, a szczególną pokusę odczuwa o jedenaście minut starsza Rachel. Postać nieszczególnie interesująca, której schematyczny żywot ratuje jedynie solidna gra Charlotte Vegi. Świetnie wypada natomiast Edward, młodszy bliźniak, którego Bill Milner kreuje na urokliwego dziwaka przypominającego niemal każdą z ról Eddiego Redmayne’a. Dreszczyku dodaje informacja, na której zbudowano reklamę The Lodgers – zdjęcia zrealizowano w Loftus Hall zwanym “najbardziej nawiedzonym miejscem w całej Irlandii”. Mimo to po godzinie seansu czuć jedynie znużenie.

Reżyserowi wyraźnie zależało na niespiesznym tempie i chwała mu za to, szkoda tylko, że zapomniał, czemu powinno to służyć – budowaniu napięcia. Po dwóch aktach nie sposób zaangażować się w fabułę. Zjawisk paranormalnych jest jeszcze mniej niż żywych trupów w ostatnim sezonie The Walking Dead, a naciągany wątek zadłużenia i sztampowy romans nie mają mocy rozbudzania emocji u widza. Scenariusz to zlepek kilku historyjek, którym brakuje spójności i wykończenia. Na pytanie “o czym jest ten film?”, trudno odpowiedzieć inaczej niż ogólnikowym: “o nawiedzonym domu”.

Na plus są miejsce i czas – nawiedzony dom w irlandzkim miasteczku w okolicach 1920 roku. Za ich pośrednictwem O’Malley generuje tajemniczą aurę przymuszającą do wyczekiwania finału, mimo że nadzieje na jego udaną realizację pryskają bardzo szybko. To zdolny reżyser, który potrafi operować niewielkim budżetem i atmosferą, ale włożył zbyt wiele wysiłku w trzymanie się konwencji, żeby wybić się ponad przeciętny, zniewolony przez kanon film. Trzymam kciuki za jego kolejne próby i za kolejne gotyckie horrory, bo przebudzenie tęsknoty za nimi to jedyny sukces, jaki można The Lodgers przypisać.

REKLAMA