W IMIĘ… (Gdynia 2013)
Jakiś czas temu Małgorzata Szumowska stała się Małgośką i nie mogę pozbyć się przeczucia, że wraz z infantylizacją imienia przyszła infantylizacja twórczości. Jeśli jej pierwsze filmy były osobiste i czasami aż nadmiernie ekshibicjonistyczne, ale przy tym w jakimś sensie dojrzałe, to „W imię…” jest już tylko publicystycznym i na siłę kontrowersyjnym produktem, z fabułą, która wygląda tak, jakby pochodziła z pierwszej strony sobotniego wydania „Faktu”: „Wiejski ksiądz (45 l.) chciał seksu z młodocianym parafianinem (20 l.)!!! Co on sobie myślał!? Dlaczego kuria (376 l.) nie udzieliła komentarza!?”.
Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) służy na wsi, ale pochodzi ze stolicy. Ma markowe ciuchy, na jego biurku leży nowy laptop, a podczas wieczornego joggingu słucha muzyki z iPoda. Do dopełnienia wizerunku brakuje mu właściwie tylko kubka ze Starbucksa i Toyoty Prius. Otaczający go świat to dokładnie przeciwieństwo – wakacyjną rozrywką jest tu znęcanie się nad opóźnionymi w rozwoju, „kurew” używa się zamiast przecinków, a mieszkańcy spędzają wieczory pijąc piwo przed zdewastowanym monopolowym. Ale Adam nie narzeka – w niedziele głosi płomienne kazania, pracuje z trudną młodzieżą w miejscowym ognisku, wychowankowie na swój sposób nawet go szanują. Nie narzeka do momentu, w którym orientuje się, że jest całkowicie samotny, a bliskość Boga nie zastępuje mu bliskości drugiego człowieka.
To mógł być kawał świetnego dramatu – ostrego, niełatwego, złożonego i inteligentnego. Chyra gra Adama tak wiarygodnie, że momentami aż przykro patrzeć na jego starania, biorąc pod uwagę zlepiony z ochłapów scenariusz i brak reżyserskiego rygoru, który przebija z co drugiej sceny. „W imię…” to jednak przede wszystkim film cyniczny i obliczony na efekt. Szumowska łapie się chwytliwego, w naszym kraju ciągle jeszcze kontrowersyjnego tematu, po czym dolewa oliwy do ognia – na obiekt zainteresowania Adama wybiera wiejskiego głupka, Dynię (Mateusz Kościukiewicz), który sportretowany zostaje tak, że w sumie nie wiadomo, czy nie jest przypadkiem lekko upośledzony. Wydaje się, że dla pani reżyser to jak woda na młyn – zamiast wejść w psychikę głównych bohaterów, Szumowska woli przykręcać śrubę domniemanej kontrowersyjności; zamiast zobrazować, co dzieje się w głowie przeżywającego kryzys księdza, woli pokazać, jak rzeczony ksiądz robi sobie dobrze w wannie. „W imię…” szybko staje się przez to filmem nieprzyjemnym i w pewnym sensie perfidnym. Nie z powodu podejmowanego tematu, ale z powodu tego, jak autorka traktuje własnych bohaterów – bardziej jak małpy w cyrku niż postaci z krwi i kości.
Cyrkiem jest tu wspomniane wiejskie „nigdzie” (pierwotny tytuł filmu brzmiał zresztą „Nowhere”), podkreślane przez panią reżyser z niezwykłym uporem – monopolowy nazywa się Niagara, a chłopcy z ogniska noszą koszulki z angielskimi napisami. Kamera zatrzymuje się na nich na długo, bo autorka chce wbić widzowi do głowy, że skoro „nigdzie”, to jednocześnie „wszędzie” i że rozgrywająca się na ekranie historia mogłaby się wydarzyć w każdym miejscu świata. Dlatego też Szumowska nie skupia się na spięciach między księdzem homoseksualistą a konserwatywną społecznością polskiej wsi. W lepszym filmie byłby to dobry wybór, dzięki któremu bohaterów można by lepiej sportretować. W “W imię…” miejsce na klasyczny konflikt zostaje jednak zajęte przez wątki poboczne, które – widzę tu swoistą ironię – „nigdzie” nie prowadzą. Ot, choćby wątek Ewy (Maja Ostaszewska), próbującej poderwać Adama, pojawiający się w fabule tylko po to, żeby pani reżyser mogła zabłysnąć przed widzem fajnym symbolem – Adam odrzuca Ewę, bo Adam woli chłopców. I to w dodatku w filmie o katolickim księdzu. Cóż za kumulacja znaczeń!
Owszem, można by pewnie bronić „W imię…” za pomocą klasycznego już argumentu „ale to przecież taka konwencja”. Sceny między Adamem a Dynią są kiczowate, a Szumowska sypie absurdalnymi pomysłami jak z rękawa, nawiązując przy tym do twórczości Almodovara, który też operował w swoich filmach campem. Problem w tym, że camp campowi nierówny i nie wszystko da się za pomocą campu uratować. Dobrym przykładem będzie tu „Big Love” Barbary Białowąs, która przyjmowała w wywiadach podobną linię obrony.
Trzeba jednak przyznać, że Szumowska ma ucho do dialogów i oko do poszczególnych scen. Ożywione dysputy chłopaków z koła (granych przez naturszczyków), dotyczące tego, czy „ksiądz też ma ochotę poruchać”, to bodaj najlepsze dialogi w filmie. Najlepszą sceną jest z kolei ta, w której kompletnie pijany Adam tańczy w swoim pokoju ze zrzuconym ze ściany zdjęciem Josefa Ratzingera – to szczerze zabawny, jednocześnie absurdalny i szczery motyw, przypominający najlepsze fragmenty „33 scen z życia”. Niestety, jeden z niewielu w filmie.
Kontrowersyjność Szumowskiej jest w dodatku mocno przeterminowana. W „Sponsoringu” pani reżyser odkrywała, że niektórym młodym dziewczynom zdarza się sypiać za pieniądze ze starszymi facetami. W „W imię…” objawia widzom, że wśród księży też trafiają się homoseksualiści. To tematy, które mogłyby się wydawać rewolucyjne, ale jakieś dwie-trzy dekady temu. Widz tolerancyjny i pozbawiony uprzedzeń nie wyniesie z seansu niczego nowego, a ci, którzy żyją w przeświadczeniu, że księżowskie genitalia mogą spełniać co najwyżej funkcje wydalnicze, zareagują na „W imię…” świętym oburzeniem. Autorka “33 scen z życia” marnuje tu szansę na jakikolwiek dialog i robi film, po którym powinna przybić piątkę z galeriankowo-bejbibluesową Kasią Rosłaniec – to podobny typ celuloidowej publicystyki za dwa pięćdziesiąt, tylko że w wypadku Szumowskiej podlany odrobiną intertekstualności.
Tymczasem najlepszym filmem o homoseksualnych duchownych nadal pozostaje wspaniały, genialny i jedyny w swoim rodzaju „Zaułek szatana” z Robertem Downeyem Jr. i Tobeyem Maguirem, który niestety nigdy nie powstał:
https://www.youtube.com/watch?v=7o4p0jR4Pp4