THE SEA OF TREES – wygwizdany film Gusa van Santa
Gusowi Van Santowi zdarzały się filmy słabsze. Wiele fanów Nirvany do dziś leczy traumę po jego “Last Days”, a inni czują niesmak po zaledwie średnim “Promised Land”. Na ogół nazwisko reżysera zwiastuje jednak produkcję ciekawą, opartą na dobrze przemyślanym scenariuszu i zrealizowaną wedle autorskiego klucza. “The Sea of Trees” zapowiadało się bardzo dobrze. Spowite we mgle lasy okalające górę Fuji, Ken Watanabe, Naomi Watts i, przede wszystkim, znajdujący się obecnie w centrum światowej uwagi Matthew McConaughey. W tle życiowe problemy oraz myśli samobójcze. Temat wręcz wymarzony dla Van Santa. Czy intrygujący pomysł na kino o przygniecionych przez życie ludziach się udał? Śpieszę z odpowiedzią – nie, nie udał się.
[quote]”The Sea of Trees” to nie tylko najgorszy film w dorobku Amerykanina, to kinematograficzna katastrofa, huragan Katrina banału, prawdziwe tsunami kinowej miernoty.[/quote]
Przed rozpoczęciem prac nad scenariuszem Van Sant naoglądał się chyba Malicka. Na poziomie pomysłu jego film przywodzi na myśl “Drzewo życia”, z tym, że bezpośrednie porównanie tych filmów wypada mniej więcej tak, jak zestawienie Piety z figurką kucyka ulepioną z masy solnej przez Marysię z 1B. Niby i to, i to rzeźba, ale co z tego?
McConaughey kocha Watts, ale ich życie uprzykrzają niekończące się kłótnie. Naomi nadużywa alkoholu, Matthew cierpi natomiast na chroniczny brak ambicji, który frustruje jego partnerkę. Sprawy mają się ku lepszemu w momencie, gdy lekarze diagnozują u kobiety guza mózgu [sic!]. Choroba zbliża parę i jednoznacznie uwypukla płytkość toczonych przez nią sporów. Coś jednak idzie nie tak, ponieważ już na samym początku filmu McConaughey postanawia wyruszyć do usytuowanego u stóp Fujijamy lasu samobójców. Światowego centrum turystyki wszystkich, którzy postanowili odłożyć łyżkę i zapewnić sobie wieczysty święty spokój. Po łyknięciu dwóch pigułek silnego medykamentu Amerykanin wpada na zakrwawionego Japończyka. Watanabe, bo o nim mowa, chce wrócić do domu. Matthew postanawia mu pomóc, las zaczyna przypominać jednak niesławny Trójkąt Bermudzki.
A teraz do rzeczy i dosadnie. Historię McConaughey poznajemy za pomocą retrospekcji. Małżeńskie piekiełko zestawione jest z ujęciami, na których dwóch ubrudzonych krwią i błotem facetów tarza się po ściółce leśnej japońskiego lasu. Metaforyka jest oczywista. Gęsty labirynt drzew jako miejsce, w którym bohaterowie usiłują odnaleźć ścieżkę prowadzącą do rozwiązania ich problemów. Van Sant twierdzi jednak, że widz jest na tyle głupi, że tak wyszukana symbolika nie zostanie przez niego zrozumiana bez odpowiednich dopowiedzeń. O tym, że las jest czyśćcem, słyszymy zatem z ust Watanabe przynajmniej z dziesięć razy. To jednak nie wszystko. W trakcie infantylnych i pretensjonalnych dialogów bohaterowie nucą piosenki opowiadające o niebie (na przykład “Stairway to Heaven”), podniecają się pięknem wyrastających w świetle księżyca kwiatów i opowiadają sobie denne opowiastki o szczęściu, miłości i cierpieniu. Kiedy milczą, najczęściej dziurawią ciała ostrymi kamieniami i gałęziami i spadają z okolicznych pagórów.
[quote]W “The Sea of Trees” trekking po lesie otaczającym górę Fuji jest bardziej niebezpieczny, niż wspinaczka na K2. Nie dość, że potykasz się o kamulce, to w dodatku wciąż musisz uważać na ciała-symbole i kwiaty-symbole, które plączą się pomiędzy nogami i kadrami.[/quote]
- Gus van Sant i Matthew McConaughey – to nie jest dobre połączenie
Scenariusz tego filmu jest tak fatalny, że ciężko osądzić winę aktorów. McConaughey w swoich lamentach i sentymentalnych wynurzeniach jest momentami śmieszniejszy, niż panowie z Monty Pythona. Co jednak chłopaczyna ma poradzić na to, że dostarczono mu dialogi na poziomie “literatury światowej” sprzedawanej w osiedowych kioskach Ruchu? Najlepiej wypada Naomi Watts, warto zaznaczyć jednak, że jej oszczędzono tarzania się w azjatyckim igliwiu. Bohaterka pojawia się jedynie w amerykańskich retrospekcjach, które same w sobie stanowią najmocniejszy element tej miernoty (przynajmniej do czasu zdiagnozowania choroby żony). Gdyby Van Sant zrezygnował z wycieczki do Kraju Kwitnącej Wiśni i postawił na kameralny dramat małżeński pokroju “Revolutionary Road”, mogłoby coś z tego być. Niestety, nie postawił.
W trakcie filmu Van Santa z sali dobiegały śmiechy oraz gwizdy. Zazwyczaj nie jestem zwolennikiem takich reakcji, ale tym razem reżyserowi się po prostu należało. Ten film może spodobać się jedynie nastoletnim dziewczynkom zakochanym w Matthew lub wielbicielom MMA, którzy chcą sprawdzić jak Watanabe i McConaughey radzą sobie w walce w parterze. Totalna katastrofa.