SILENT LAKE, czyli polski horror (Gdynia 2013)

W konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Gdyni, opisanym szczegółowo przez Rafała, znalazło się wiele ciekawych propozycji: dramat o młodej matce, dramat o rozpadającym się małżeństwie, dramat o zakonnicy „testującej” życie, dwa dramaty o homoseksualistach, dramat o cygańskiej poetce i dramat o tęsknotach i marzeniach młodych ludzi. Do tego kilka komediodramatów i może ze dwa thrillery. I choć nie mam nic przeciwko tego typu filmom, trudno nie zauważyć, że spektrum gatunkowe prezentowanych w ramach konkursu produkcji jest – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt szerokie. Dlatego też, trochę z przekory, na pierwszy festiwalowy seans wybrałem film pokazywany w sekcji Panorama, który może wydać się intrygujący ze względu na reprezentowany gatunek – horror, czyli coś, czego w Polsce na co dzień nie uświadczymy.
„Silent Lake”, pierwszy pełnometrażowy horror Mariusza Kuczewskiego, zapowiadał się nieźle co najmniej z kilku powodów. Reżyser wyraźnie mierzył siły na zamiary i, dysponując mikroskopijnym budżetem (50 tysięcy złotych), wybrał odpowiednią dla tego typu środków konwencję – nadal modne found footage. Dodatkowo zdecydował się nakręcić „Silent Lake” po angielsku, by umożliwić dystrybucję filmu poza granicami kraju, a fabułę zbudował wokół starej mazurskiej legendy o Galindzie.
Historia przedstawiona przez Kuczewskiego jest dość standardowa – Linda i Peter, para młodych Brytyjczyków, przyjeżdżają na wakacje do przyrodniego brata Petera, Karola. Ten zabiera ich łódką w najbardziej mroczne zakamarki Mazur, gdzie grasuje wspomniana wyżej Galinda. Resztę w zasadzie nietrudno przewidzieć, biorąc pod uwagę przyjętą formułę – jest dużo machania kamerą na prawo i lewo, płakania prosto w obiektyw i scen typu „bądźcie cicho, chyba coś usłyszałem”.
I chociaż podczas projekcji starałem się wykorzystać wszystkie pokłady dobrej woli, jakie zostały mi po seansach poprzednich polskich filmów grozy (takich, jak choćby „Pora mroku”), to naprawdę niełatwo mi napisać o „Silent Lake” cokolwiek pozytywnego. Pierwsze pół godziny jest jeszcze znośne – poznajemy bohaterów, widzimy, jak jadą na Mazury, całość wydaje się nawet zmierzać w jakimś kierunku. Jednak kiedy „Silent Lake” dochodzi do momentu, w którym powinno nastąpić zawiązanie akcji, a widz powinien zostać złapany w sidła filmowej grozy… nic się nie dzieje. Galinda niby przychodzi, robi bałagan w rzeczach osobistych bohaterów (ba, bierze nawet do ręki kamerę!), ale nie ma to specjalnego wpływu ani na działania postaci, ani – aż do finału – na przebieg fabuły. Ta z kolei dryfuje od sceny do sceny jak łódka podczas lekkiej bryzy.
To sytuacja dość paradoksalna – „Silent Lake” kosztował grosze, kręcony był w dużej mierze przez amatorów, a tymczasem największą jego bolączką jest scenariusz, momentami kompletnie pozbawiony tempa, a chwilami aż przesadnie, jak na tego typu kino, wyrafinowany. Nie mam na przykład pojęcia, dlaczego reżyser „Silent Lake” wykorzystał narracyjną formułę in medias res (zabieg znany choćby ze „Znikającego punktu”) – stosuje się to zwykle wtedy, gdy autor chce zmusić widza, by ten stawiał sobie pytanie „dlaczego tak się stało?” w miejsce klasycznego „co się stanie?”. W filmie Kuczewskiego nie ma to jednak większego znaczenia, bo późniejsze działania bohaterów (w tym Galindy) są zupełnie pozbawione logiki. Dość powiedzieć, że w Karol instaluje na przykład kamerę na maszcie, po czym zapomina o niej w kluczowym momencie, a w jednej z najzabawniejszych scen filmu bohaterowie rozpaczają, bo utknęli na środku mazurskiego jeziora, pomimo że z łódki… wyraźnie widać brzeg.
Do tego dochodzą standardowe absurdy związane z formułą found footage, takie jak działania bohaterów, którzy w sposób zupełnie nienaturalny filmują wszystko bez przerwy (czasami z dwóch lub trzech kamer naraz!), czy sceny, które mają być straszne, ale w kontekście całości wydają się raczej niezamierzenie zabawne i kompletnie nielogiczne. Trudno też nie zauważyć, że „Silent Lake” to dzieło całkowicie epigońskie wobec „Blair Witch Project”, wzbogacające formułę jedynie o swego rodzaju lokalny koloryt.
W tym ostatnim tkwi zresztą jedyna prawdziwa zaleta filmu Kuczewskiego. Mamy w Polsce niesamowitą ilość legend, klechd i starodawnych podań, które wręcz czekają, aż zabierze się za nie jakiś filmowiec. Mariusz Kuczewski odważył się wpleść w fabułę jedną z nich. Nie za bardzo mu się udało, ale ważne, że chociaż przetarł szlaki.