search
REKLAMA
Nowości kinowe

Ratując pana Banksa

Tekst gościnny

19 stycznia 2014

REKLAMA

Saving-Mr.-Banks-Reject-PosterAutorką recenzji jest Monika Wiszniewska.

Dwie legendy. Z jednej strony kojarzony praktycznie przez każdego Walt Disney – twórca postaci Myszki Miki (której to przez pewien czas sam podkładał głos), Kaczora Donalda i psa Pluto, założyciel jednej z największych wytwórni filmowych w Hollywood oraz Disneylandu, sieci parków rozrywki na całym świecie. Z drugiej strony Pamela L. Travers – pisarka, której nieśmiertelną sławę przyniósł cykl książek o Mary Poppins. Połączyła ich współpraca nawiązana podczas prób ekranizacji opowieści o słynnej niani. „Współpraca” to może zbyt optymistyczne określenie relacji Disney-Travers, o czym, w pełen humoru i wzruszających emocji sposób, przekonuje produkcja „Ratując pana Banksa”.

Walt Disney był człowiekiem niezwykle słownym. Obiecał swoim córkom, że stworzy film na podstawie ich ulubionej powieści i chociaż przez 20 lat jego prośby o zgodę na jej ekranizację skutkowały zdecydowaną odmową Travers, nie dawał za wygraną. Szczęśliwie dla niego, niefortunnie zaś dla pisarki, topniejące finanse twórczyni Mary Poppins zmusiły ją do podróży z Anglii do Kalifornii w celu podjęcia ostatecznych negocjacji.

Właściwie, mimo niekorzystnego położenia, Travers już od samego początku założyła, że pofatyguje się osobiście do Ameryki, raczej po to, by dać kres pomysłowi Disneya, niż rzucić mu na pożarcie swój największy skarb, tj. Mary Poppins. Niezbyt przychylne (delikatnie ujmując) nastawienie autorki do przeniesienia powieści na ekran posłużyło niewątpliwie komediowemu aspektowi produkcji. Zestawienie szorstkości i sarkazmu Pameli z nieustającym optymizmem ekipy Walta (wyrażanym, ku zdegustowaniu pisarki, chociażby w niecodziennym powitaniu jej w hotelu czy też nawet formie podawania poczęstunków) jest może nadto oczywistym, lecz z pewnością skutecznym zabiegiem wywołującym uśmiech u widzów. Nie spodziewajmy się jednak, że kolejne potyczki między Travers a zespołem Disneya utrzymany jest wyłącznie w żartobliwym i lekkim tonie.

saving-mr-banks-emma-thompson-bradley-whitford-1380624744

Prowadzona równolegle do wydarzeń z 1961 roku narracja przenosi widza do XIX w., tj. dzieciństwa pisarki, które spędziła w Australii. Kluczową postacią jest tutaj ojciec małej Pameli – Travers Goff (od jego imienia pochodzi pseudonim pisarki), w którego rolę, dość sugestywnie, lecz może nieco zbyt teatralnie, wcielił się Colin Farrell. To właśnie on rozbudził w córce wielką wyobraźnię, jednocześnie, za sprawą swojego alkoholizmu, odciskając piętno na jej dalszym życiu.

Oba plany czasowe zgrabnie się uzupełniają, wyjaśniając widzowi szczególny stosunek autorki do Mary Poppins oraz powody jej zgorzknienia. Jednak to świetnie rozpisana a jeszcze lepiej zagrana postać Pameli jest niewątpliwie najmocniejsza stroną produkcji. Emma Thompson, która od dawna nie miała okazji zaprezentować się w godnej jej talentu roli, tworzy tutaj kreację szczególną. Nie każdej aktorce udałoby się zdobyć sympatię widza wobec postaci tak oschłej, kapryśnej i bezkompromisowej. Osoba Pameli Travers przyćmiewa nawet samego Walta Disneya. W tej kwestii nie można wiele zarzucić samemu Tomowi Hanksowi (choć w ogólnym rozrachunku z pewnością bardziej zapadająca w pamięć jest jego rola w „Kapitanie Phillipsie”) – bohater został po prostu potraktowany w filmie dość marginalnie, a na tle jego konfrontacji z Travers ciekawiej prezentują się relacje autorki z osobistym szoferem (Paul Giamatti). Zamykając temat obsady, należy też pochwalić odtwórców odpowiadających za muzykę do filmu „Mary Poppins” braci Sherman – wystąpienia Jasona Schwartzmana i B.J. Novaka nadają produkcji dużo lekkości i humoru.

saving-mr-banks-tom-hanks-emma-thompson1-1380624743

Zdawać by się mogło, że „Ratując pana Banksa” jest jedną z ciekawszych produkcji ubiegłego roku, a jednak seans pozostawia niedosyt. Z jednej strony produkcja całkiem umiejętnie balansuje pomiędzy komediowym a dramatycznym tonem, jest więcej niż poprawnie zagrana i się nie dłuży, z drugiej – podobnie jak wcześniej wyreżyserowany przez Johna Lee Hancocka „Wielki Mike”, jest niczym ponad nieco zbyt grającą na emocjach widza propozycją, która sprawdzi się przede wszystkim jako przyzwoity wypełniacz nudy na niedzielne popołudnie. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że film nie wypełnia żadnej luki jeżeli chodzi o jego odbiorców – duży kontrast pomiędzy dość infantylnym przedstawieniem starań o adaptację książki Travers a przytłaczającym obrazem jej dzieciństwa sprawia, że seans nie usatysfakcjonuje raczej ani zwolenników typowego kina familijnego, ani też amatorów rasowych (komedio)dramatów.

REKLAMA