PRAWDA. Bulwar wzgardzonego serca
Jest w tym filmie taka scena, kiedy Fabienne, podstarzała, francuska gwiazda kina, grana przez perfekcyjnie dokuczliwą Catherine Deneuve, mówi swojej córce (Juliette Binoche), że zawsze chciała być tylko i wyłącznie dobrą aktorką. Nie obchodziło ją natomiast wcielanie się w inne role. Źle traktowała swojego męża, zdradziła go z innym mężczyzną, również związanym z branżą filmową. Nie skorzystała także z okazji, jaką było angażowanie się w życie dziecka. Nie była zatem zarówno dobrą żoną, jak i matką. Przez całe życie nie obchodziły jej role życiowe, skupiała się na graniu w najciekawszych produkcjach, została nawet laureatką prestiżowego Cezara. Topos theatrum mundi omijała przez całe życie, a przez splot kilku wydarzeń, takich jak premiera jej najnowszej autobiografii, w końcu będzie musiała się z nim zmierzyć. A jej córka raz na zawsze stanąć oko w oko z toksyczną miłością jej matki.
Prawda Koreedy wybrzmiewa jako kino kobiece, gdzie skrzywdzona córka, bezradna wobec destruktywnego charakteru Fabienne, robi wszystko, by pokazać swoje niewidoczne blizny z wszystkich tych lat. To świat, w którym słowa i czyny okazują się nad wyraz bolesne, a krótkie momenty skupienia działają jak małe iskierki uduchawiające utraconą relację. Film japońskiego reżysera kłuje, dokazuje, ale boli coraz mniej. Twórca dokładnie wie, co robi, i choć brakuje w tym wszystkim skondensowania akcji i wyłuskania ekstatycznych scen, żarliwe dialogi powodują małe wypieki na twarzy widza. I rozpuszczają zmrożone przed laty serce francuskiej divy, Fabienne, w pełni zatraconej przez swój narowisty światopogląd.
Postać francuskiej aktorki bezwzględnie stara się kontrolować familię Lumir, teraz już dojrzałej i samodzielnej kobiety. Zamężna z Hankiem (Ethan Hawke), aktorem ról drugoplanowych, przyjeżdża wraz z córką i drugą połówką do Paryża, miejsca, w którym jej matka kręci swój kolejny film. Już przy pierwszych sekundach podstarzała gwiazda zaczyna zachowywać się nietaktownie, a na uwagę zasługuje sekwencja związana z kolacją (i dużymi ilościami wina), kiedy powoli wychodzą na światło dzienne coraz to nowsze, zakopane dawno temu brudy. Bardzo przypomina Krystynę Jandę ze Słodkiego końca dnia, ale o ile Borcuch objaśniał zachowania polskiej aktorki jej usilną potrzebą miłości, o tyle Koreeda portretuje Fabienne jako zimną osobowość, która po prostu boi się zostać zapomnianą. Dyryguje rodziną i tłamsi każdego jego własną piętą achillesową: wobec córki zachowuje się niczym tyran, a jej męża szachuje jego nieznajomością francuskiego czy dawnym alkoholizmem. Rozpoczyna się gra o mentalne zwycięstwo, ale to matka ma większe szanse. Pijany Hawke w pewnym momencie konstatuje, iż Lumir nie pokona swojej matki tylko i wyłącznie poprzez ukazanie jej ich rodzinnego szczęścia. Do tego potrzeba będzie czegoś znacznie więcej.
Z Prawdy bije nie tyle mrok, co częsty smutek; zazwyczaj jednak potrafi być on schowany wśród ciepłych, familijnych momentów. Pełnią one dla bohaterów funkcje integrujące, zrzeszające ich, ale przy tym pozwalające zapomnieć o brudnej przeszłości. Praktycznie nie ma tu miejsca na łzy, występujące problemy dotykają ludzi dorosłych, uodpornionych na silne emocje. Cała ta gorycz zauważalna jest u postaci kobiecych, na pierwszy plan wychodzi relacja między matką a córką. Choć ich rozmowy nasączone są ciągłą irytacją i sarkazmem, Koreeda pokazuje, że w nawet tak spaczonych relacjach jest sporo miejsca dla miłości i zrozumienia. Finalnie jego najnowszy film nie próbuje implikować bolesnych puent, a pokazuje, że każda relacja międzyludzka pozostaje kwestią nas samych. Wszystko możemy naprawić, jeśli włożymy w to choć trochę energii. I serca.
Dramat ten przypomina treścią dwa klasyczne już hollywoodzkie filmy. Przedwojenna Wzgardzona z 1937 roku traktuje o nierozumianej przez otoczenie matce, odczuwającej tytułowe wzgardzenie. Fabienne wydawać się może taka sama, ustosunkowana do własnych zachowań i niepodatna na wpływy z zewnątrz. Nie tyle też nie rozumie pędzącego obok niej świata, co nie pragnie być na bieżąco z jego niuansami. Co więcej, jej strach przed utratą dawnej sławy (chociażby dlatego wydaje autobiografię pełną fikcyjnych wątków, by zainteresować czytelnika) przypomina przejaskrawioną przez Wildera Normę Desmond z Bulwaru zachodzącego słońca (1960). Przepełniona strachem i własnym zakłamaniem zmierzyć się musi z „przeszkodami”, jakie oferuje dzisiejsze kino. Warto wspomnieć, że jest to kolejny film, w którym znajdziemy kinowy autotelizm, a sztuka, jak to sztuka, potrafi ze sobą korespondować. Połowa Prawdy bowiem okazuje się manewrować na granicy fikcji, część scen zobrazowanych to urywki kręconego przez Fabienne filmu, który, równie wymowny, mówi coś o niej samej (zwróćcie uwagę, jaką postać dokładnie tam gra i co symbolizuje jej wiek).
Nowy film Koreedy wywodzi się z tej samej grupy, co wspominany wcześniej Słodki koniec dnia. Są to filmy powielające pewne motywy, zaprezentowane w innej otoczce i w kompletnie odmiennych barwach, w większości mówiące o tym samym. Takie, o których prędko zapominamy, ponieważ nie oferują niczego więcej. Prawda broni się skądinąd w ten sposób, że o ile w polskim filmie zapamiętać mogliśmy finał, o tyle tutaj tych ważnych chwil jest znacznie więcej. A przecież kino oglądamy dla nich, każdy tytuł może mieć choć ten jeden moment, dla którego warto go obejrzeć. Wprawdzie musimy cierpliwie na nie czekać, ale zawzięci widzowie wyjdą z kina o jedną mądrzejszą historię więcej. Najnowszy film twórcy Złodziejaszków w dystrybucji Velvet Spoon już od 6 marca w wybranych kinach.