PLANETA SINGLI 3. Znajome miejsca, starzy kumple i brak pretensji
Pierwsza odsłona Planety singli nie poddawała się regułom szrotowym polskiej komedii romantycznej, która brzmi: im więcej znanych twarzy i kolorów w rodzimych filmach romantycznych, tym bardziej to wszystko gnije od środka i się rozpada. Wtedy nic nie gniło, a romantyczna historia Tomka i Ani całkiem zgrabnie weszła w drugą, a nawet trzecią fazę. Bije z tych filmów szczerość oraz niezapatrzenie się na zachodnie formuły i choć wprawdzie trzecia część korzysta nieco z chwytów podpatrzonych w American Pie 3 oraz Poznaj moich rodziców, wciąż ma posmak nieźle wypieczonego chlebka znad Wisły. Takiego, który znasz i chociaż nie zaskakuje smakiem, to posmarować go masłem można i jeśli nie jesteś uczulony na któryś z jego składników – na pewno nie zaszkodzi.
Urocza Ania oraz zreformowany Tomek schodzili się i rozchodzili, a sinusoida emocjonalna charakteryzuje ich miłosną drogę od początku. Przyszedł więc czas na wystawny, dobrze zaplanowany ślub, co nie oznacza wcale, że obejdzie się bez przeszkód. Ania będzie musiała poznać rodzinę Tomka, która mieszka na wsi i nie bez powodu utrzymuje średni kontakt z krewnym. Niespodziewanie pojawia się również dawno niewidziany ojciec Tomka, współczesny hipis Max. Nie zabraknie nowych problemów w życiu weselnych gości – Oli i Bogdana, których małżeństwo zostanie wystawione na ciężką próbę, a także znanej nam Zośki, mającej największe problemy z odnalezieniem się na polskiej prowincji. Przed totalną katastrofą weselną może bohaterów uratować jedynie cementowanie w postaci mocarnego uczucia (które ponownie musi zostać dowiedzione) oraz odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
O dziwo – scenarzyści akurat wiedzą, co jest ważne w komediach romantycznych, dzięki czemu mamy wrażenie, że Planeta singli to seria wyraźnie dążąca do kulminacji i okazuje się, że druga odsłona była niejako oddechem przed wielkim zakończeniem. Intrygi oraz zwroty akcji zbudowano na solidnych podwalinach udanego projektu, w którym wprawdzie nie wszystko jest pierwszej świeżości, ale i tak zaskakuje brakiem czerstwych elementów. Dzięki synergii lekkości aktorskiej oraz braku pretensji reżysera udało się nie wyłożyć. Scenariusz pierwszej części spod ręki Sama Akiny, pozszywany z wielu skrawków dzięki pomocy m.in. Michała Chacińskiego, pozwalał na wyciśnięcie z bohaterów więcej, niż się mogło wydawać, toteż skład twórców nie zmieniał się wraz z kolejnymi rozdziałami przygód Ani oraz Tomka. I dobrze. Ten kebab działa, nie trzeba wybebeszać surówki.
Podobne wpisy
Zresztą projekt o nazwie Planeta singli to od początku konstelacja tych samych twórców i scenarzystów, którzy wyraźnie do czegoś zmierzali. Drugi sequel nie jest wyłącznie pretekstem do mnożenia perypetii, ponieważ udaje mu się całkiem zgrabnie dodać coś do pakietu, głównie objawia się to w warstwie fabularnej skupiającej się na rodzie Wilków, ich statusie społecznym, życiowych wyborach oraz miejscu zamieszkania. Prowincja oraz „warszawka” zderzają się tutaj z o wiele większą energią niż na przykład w ostatnim Koglu-moglu, generując przy tym kilka wzruszeń i całkiem przyjemną atmosferę. Może to zasługa wciąż uradowanych faktem, że nie zmusza się ich do chałturzenia, aktorów, czyli Agnieszki Więdłochy oraz Macieja Stuhra w rolach głównych albo poszerzającego swoje aktorskie emploi Bogusława Lindy jako Maxa. Również postacie, które w poprzednim filmie nieco „przynudzały”, mają w końcu coś do powiedzenia. Cieszy banalny, ale jednak życiowy wątek Oli oraz Bogdana (Weronika Książkiewicz i naprawdę zabawny tym razem Tomasz Karolak), którzy z lekkoduchów zmieniają się w statecznych rodziców.
Reżyserska współpraca Sama Akiny i Michała Chacińskiego przynosi kulminację serii, która pozbawiona jest cynizmu i nie żeruje na popularności poprzedników, kanibalizując przy tym kariery występujących w niej aktorów. To komedia romantyczna, ze wszelkimi bagażami gatunkowymi i nudami wynikającymi z konwencji. Jeśli jednak zastanowić by się nad rzeczami, które mogły pójść nie tak, pozostaje nic innego, jak dać szansę tej zgranej ekipie, która opowiedziała swoją bajeczkę o miłości. Może i banalną, ale przy tym szczerze uśmiechniętą.