KLUB SINGIELEK. Netfliksie, robisz to źle
Klub singielek ma jedną, bardzo prostą myśl przewodnią: największym marzeniem każdej kobiety jest zostać pasożytem na utrzymaniu bogatego męża. Żeby to osiągnąć, należy przestać realizować się zawodowo i rozwijać swoje zainteresowania. Zamiast tego twórcy filmu mówią wprost, że trzeba zmienić się w słodką idiotkę bez własnego zdania i ambicji, bo właśnie takie kobiety mężczyźni lubią najbardziej.
Ana (Cassandra Ciangherotti) chce przede wszystkim ślubu i doprowadza ją do szewskiej pasji, że wszystkie kobiety wokół wychodzą za mąż, a ona nie. Wyraz swojej frustracji daje już w pierwszych minutach filmu. Najpierw chce wymusić na swoim chłopaku Gabrielu (Pablo Cruz) oświadczyny, a on – przyparty do muru – mówi jej, że nic z tego. Ana przechodzi do szantażu, bo skoro nie będzie ślubu, to może lepiej się rozstać. Kiedy Gabriel jej przytakuje, tym razem na poważnie, bohaterka z upierdliwej zołzy w okamgnieniu zmienia się w żałosną beksę. Uwieszona na nodze chłopaka zaczyna go błagać, żeby jej nie zostawiał, szlocha i jęczy, robiąc z siebie pośmiewisko. Rozstanie z Gabrielem to dla niej cios, ale nie dlatego, że go kocha – ona po prostu nie ma kogo zaciągnąć przed ołtarz. I jak teraz będzie wyglądać przed koleżankami, szczęśliwymi mężatkami?
Wkrótce Ana idzie za radą jednej z nich i zapisuje się na… kurs zdobywania męża. Lekcji udziela coach miłości o imieniu Lucila (Gabriela de la Garza), która reklamuje się między innymi tym, że jest siedmiokrotną rozwódką, jakby było czym się chwalić. Główną atrakcją Klubu singielek są jej natchnione kazania oraz próby wcielenia ich w życie przez Anę i kilka innych równie bystrych kobiet. I jak cały film jest przeraźliwie zły, tak od oglądania tych scen można od razu dostać raka z przerzutami z oczu do mózgu. Klub singielek ogląda się jak składankę najbardziej seksistowskich żartów z komedii z lat 80. i 90., połączonych pretekstową fabułą i – co najgorsze – nakręconych na serio.
Klub singielek to chwilami niemal film instruktażowy pod tytułem „Lobotomia stosowana. Poradnik dla panien na wydaniu”. Najbardziej widać to w życiowych mądrościach wygłaszanych przez Lucilę, coacha miłości. Otóż jej zdaniem facetów nie obchodzi, co masz w mózgu, bo „zwracają uwagę tylko na wygląd”. Wobec tego „przez cały czas trzeba wyglądać kobieco”, czyli jak żywa ozdoba w pańskim salonie. Fizyczna metamorfoza jest konieczna, bo nie chodzi o to, by być sobą, tylko podobać się facetowi. Oczywiście niektóre panie mogą uważać inaczej niż Lucila, ale wtedy pozostaje im „wrócić do swojego nudnego, żałosnego życia, bo niczego nie osiągną”.
W praktyce kurs Klubu singielek wygląda tak, że najpierw dziewczyny zostają poinformowane o tym, gdzie jest ich miejsce i dlaczego na łasce pana, a potem odbywają się zajęcia praktyczne. Raz oznacza to przymierzanie kolejnych pastelowych kreacji, a raz odgrywanie scenek rodzajowych, czyli na przykład pierwszej randki z nowo poznanym facetem. Czego by bohaterki nie robiły, poruszają się w ramach suchych żartów opartych na stereotypach o kobietach. Korpobiurwa w żakiecie musi być seksualnie sfrustrowana, krótko ścięta pyza w ramonesce to bankowo lesbijka i tak dalej.
Ktoś, kto zaliczył Klub singielek do komedii, albo nie wziął leków, albo je przedawkował. Ten film to najbardziej ordynarny i żenująco nieśmieszny maraton wyszydzania kobiet, jaki widziałem. Zaskakujące, że w 2019 roku, kiedy za post sprzed dekady można mieć kłopoty, bo ktoś doszuka się seksistowskiego podtekstu, tak chamska produkcja jak Klub singielek mogła ujrzeć światło dzienne. Przecież ten film upokarza nawet kobiety, które w nim grają. Dziwne, że ktokolwiek poczytalny chciał mieć do czynienia z tak prymitywną produkcją, którą przecież zrobił sztab ludzi, w tym sporo kobiet. A co najdziwniejsze, również scenariusz Klubu singielek współtworzyła kobieta – Alejandra Olvera Avila. Nie wiem, kto to jest, ale do spółki z Luisem Javierem M. Henainem (reżyserem tego arcydzieła) stworzyli produkcję, przy której najgłupszy odcinek Trudnych spraw zaczyna przypominać szekspirowski dramat. Różnica polega na tym, że w polsatowskim paradokumencie scenografia jest przypadkowa, a w Klubie singielek wszystko wygląda jak katalog IKEI.
Podsumowując: Klub singielek powinien zmienić tytuł na Klub suk, bo uczy polowania na facetów, na których po usidleniu (najlepiej wrobieniem w dziecko) można pasożytować. Pasuje też Klub przegrywek, bo wszystkie przedstawione w nim kobiety dążą do tego, by nie mieć żadnych ambicji ani celów poza zdobyciem męża, bez którego są niczym. W każdym przypadku byłby to wciąż tylko rak pod innym imieniem. To krzywdzący i szkodliwy produkt, który w 2019 roku nie powinien w ogóle powstać. Żadne kobiety nie powinny być tak przedstawiane, a żaden facet nie powinien tak o nich myśleć. Odradzam marnowanie czasu na oglądanie Klubu singielek, bo nie ma w tym filmie ani niczego zabawnego, ani wartościowego.