K-12. Melanie Martinez w cukierkowej ekspozycji

Jest sobie taka mała dziewczynka, nazywa się Cry Baby. Budzi się rano i niestety musi iść… do szkoły. A szkoła, jak to ona – zła, straszna, piekielna. Nauczyciele to potwory, rówieśnicy dokuczają, sama zaś Cry Baby jest szaleńczo oryginalna. I tak się to dzieje w świecie młodej wokalistki – K-12 to wizja fantastycznego świata Melanie Martinez, utrzymana w burtonowsko-andersonowskiej stylistyce, czerpiąca z fantastyki pokroju Alicji w Krainie Czarów i landrynkowych pomysłów twórczyni; apetycznych, ale o powszechnie znanym smaku.
Martinez jest alternatywną wokalistką, która swój sukces zawdzięcza chwytliwym, świetnie wyprodukowanym utworom, a także alter ego stworzonemu na potrzebny swojej twórczości – na albumach opowiada o wspomnianej Cry Baby, wykorzystując cukierkową otoczkę do poruszania poważniejszych tematów społecznych i politycznych. Na pierwszej płycie całość kręci się wokół dzieciństwa, natomiast K-12 porusza tematykę szkolną, adaptacji uczennicy w podstawówce. Rzecz jasna, jest to tylko pretekst do poruszenia istotnie ważnych zagadnień poprzez połączone fabularnie teledyski. I przedstawienia historii obrazującej osiemdziesiąt pięć minut samotności i siedem miłości…
K-12 oznacza potoczne określenie edukacji w USA od przedszkola do dwunastej klasy. Patrząc również na fabułę filmu, wszystko się zgadza, całość trwa od początkowych dni po szkolną potańcówkę, odpowiednik naszego balu maturalnego. Brzmi zwyczajnie i niefantastycznie, ale to tylko początkowa ułuda – pomysł Melanie Martinez jest przede wszystkim magicznym musicalem, wiele tu czarów, niesamowitych wydarzeń, baśniowej walki dobra ze złem. Ta XXI-wieczna bajka z początku wydaje się być prosta, okraszona trywialną symboliką, ale z biegiem czasu można się w nią naprawdę wczuć. Bo to, o dziwo, ma jakieś ręce i nogi, a sam seans mija stosunkowo szybko – pochłania nas, porywa do przesłodzonego świata.
Debiutancka produkcja Martinez cechuje się prostymi metaforami z całkiem sporą wymownością. Nauczyciele przedstawieni są jako najwięksi przeciwnicy uczniów, wciągający kredę niczym kokainę. Dzieciaki ich nienawidzą, wyczuwalny jest tu nawet najmniejszy autobiografizm i możemy jedynie domyślać się, co twórczyni musiała wówczas przeżywać. Pełną kontrolę nad szkołą ma dyrektor, posiadający armię swoich strażników, pilnujący uczniów niczym Orwellowski Wielki Brat. W ogóle inspiracji jest tutaj wiele, film wyraźnie czerpie ze stylistyki Wesa Andersona, a w głębi całej wizji kryją się fantastyczne pomysły Tima Burtona. Ośrodek pełen jest duchów, kolorowych uczniów i niecodziennych zdarzeń. Oczywiście ta cukierkowa otoczka powstała w celu pokazania problemów z prawdziwego zdarzenia. I może są one zbyt sugestywne i chwilami rażą, ale trzeba docenić aspiracje autorki do opowiedzenia czegoś więcej.
Inwazyjne wstawki natury politycznej znajdziemy na każdym kroku. Cry Baby mści się na dyrektorze za zwolnienie z pracy transseksualnego nauczyciela, jeden z czarnoskórych uczniów nie zamierza wstać przy śpiewaniu hymnu i od razu zostaje za to ukarany. Społeczne konsternacje reżyserki także mają tu racje bytu. Symboliczna scena nauczyciela pragnącego zabawić się z jedną z uczennic przypomina nam o zachowywaniu granic między belfrem a uczniem, a przykładowo scena w teatrze odnosi się do konserwatywnego podejścia do kobiet – twórca przedstawienia nakazuje grać uczennicom w sztuce, w której kobiety sprzątają, a mężczyźni triumfują. I chociaż część tych wątków nie będzie stuprocentowo przekonująca, bo baśniowa otoczka prędzej wywoła uśmiech na twarzy, niż zmusi do jakichkolwiek przemyśleń, to struktura filmu robi wrażenie.
Natomiast najbardziej fundamentalne przesłania skupiają się wokół postaci uczennic, ich problemów i wypadków mających miejsce w budynku wychowawczym – walki z toksycznymi znajomościami, klasycznych już szkolnych bójek, gnębienia przez nauczycieli, chorób wynikających ze szkolnego stresu, takich jak bulimia i depresja. Cała ta krytyka płynąca z K-12 wynika zapewne z samych doświadczeń Martinez, ale pozostaje schowana za magiczną zasłoną.
Na koniec na uwagę zasługuje cała scenografia i choreografia stworzona przez młodą artystkę, która wyznacza pewnego rodzaju nowe granice. Cała tęczowa kolorystyka, multum wspaniałych tańców, nawet całkiem zgrabnie wyreżyserowane poszczególne „teledyski” – dobrze to wygląda, sprawia wrażenie profesjonalnej i świadomej roboty. Nie znamy tego świata, ale zaczynamy się z nim lubić. Z początku nie rozumiemy, po co to wszystko, natomiast pod koniec chcielibyśmy jakby trochę więcej tego wszystkiego.
Opowieść Melanie i cały szkic scenariuszowy odnalazłby się na deskach jakiegoś nowoczesnego teatru. Wyznacza nowe style, choć wymaga pewnego doszlifowania. Robi jednak wrażenie fakt, że cały ten film wymyśliła jedna młoda dziewczyna. Projekt wymagał niemałej odwagi i zapewne włożenia w niego masy pracy. Efekt jest naprawdę udany.