PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD. Kolaż impresji i wspomnień
Los Angeles, luty 1969 roku. Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) jest w trakcie realizacji taśmowego westernu, w którym wciela się w gruboskórnego bad guya nr 2659 w swojej karierze. Zarobił górę złota, zyskał sławę, ma apartament na wzgórzach Beverly Hills, wieczorami z drinkiem w ręce tapla się w prywatnym basenie. Na plan i z planu przywozi go Cliff (Brad Pitt), jednocześnie jego kaskader, szofer, bliski kumpel i złota rączka. Rick nigdy nie myślał, by osiągnąć w aktorstwie coś więcej, choć nowi sąsiedzi – Roman Polański (Rafał Zawierucha) i Sharon Tate (Margot Robbie) – działają na jego wyobraźnię. Mieszka bowiem dwa kroki od prawdziwego Kina.
W przypadku Pewnego razu… w Hollywood trudno mówić o klasycznie rozumianej fabule. Jeśli jednak ona istnieje, to swoją naturą przypomina głównych bohaterów. W szczególności lekkoducha Cliffa, pozbawionego większych obowiązków i wożącego się samochodem Ricka po Mieście Aniołów. Raz naprawi szefowi zepsutą telewizyjną antenę, zainteresuje się atrakcyjną dziewczyną łapiącą stopa, legnie na fotelu z piwkiem, wyprowadzi psa. Poza zjawiskową urodą nic nadzwyczajnego nie ma w sobie również Sharon Tate, oczarowana nowym miejscem i obdarzona nieznikającym zachwytem w spojrzeniu. Leniwie płyniemy ulicami Los Angeles, korzystamy ze słońca i wszystkich uroków dobrobytu. Nigdy nie posądziłbym Quentina Tarantino o tworzenie kontemplacyjnego slow cinema, ale Pewnego razu… w Hollywood za sprawą marzycielskiej aury i nieśpiesznego tempa zdaje się bardziej kolażem impresji i wspomnień niż pełnoprawnym dramatem.
Pewnego razu… w Hollywood ma w sobie również coś z kreacyjnego dokumentu, rozgrywającego się w głowie Quentina Tarantino – zakochanego w kinie dziecka X Muzy. Reżyser daje wyrazisty obraz tego, jak o Los Angeles myśli i jak o tym mieście marzy. Tarantino zatrzymuje się przy przewiewanych przez wiatr smugach piasku, eksponuje wpadające przez okna strugi światła. Ścieżka muzyczna to głównie fragmenty piosenek dobywające się z samochodowego radia i odgłosy ulicy. Tarantino przeprowadza nas przez luksusowe domy gwiazd. Zaglądamy na filmowe plany, jeździmy imponującymi obwodnicami, śledzimy grupy hippisów szwendające się po różnych zakątkach, ale także eksplorujemy przedmiejskie obszary i poznajemy ludzi, dla których los nie był tak łaskawy.
Podobne wpisy
Reżyser Pulp Fiction cały czas pozostaje bawiącym się w kino ironistą, korzystającym z pastiszu i zgrywy. Z jednej strony mamy więc list miłosny do konkretnego czasu i miejsca, a z drugiej modernistyczną grę i mruganie okiem. Tarantino parafrazuje Bękarty wojny, ironicznie opowiada o filmowym przemyśle, wchodzi do produkcyjnych kuluarów, na części pierwsze rozkłada aktorski warsztat i błyskotliwie obnaża mechanizmy filmowej narracji. Najkompletniej wybrzmiewa to w scenie, gdy zapominający tekstu Rick musi robić kolejne duble. Operatorskie mistrzostwo dopiero w drugiej kolejności objawia się w klimatycznym oświetleniu i niesamowitej fakturze obrazu. Fundamentalny jest natomiast jeden fascynujący ruch kamery, wywołujący szok poznawczy i zdziwienie, ale będący w efekcie finezyjną grą z optyką kinowego widza.
Pewnego razu… w Hollywood ma wielkie operatorskie momenty i, tak oczekiwane, aktorskie popisówki. Najwięcej okazji do nich ma pierwszoplanowy DiCaprio. Wygodne życie nie generuje w nim specjalnych emocji. Wykorzystuje więc każdą scenę, by z całą siłą wyrażać je przed kamerą. DiCaprio znakomicie balansuje na granicy szarży i żartu. W tej samej konwencji bez problemu odnajduje się również Brad Pitt, którego Cliff jest połączeniem uroku i niewinności Chada z Tajne przez poufne i dumy Aldo Raine’a z Bękartów wojny. To zgrany filmowy duet, choć możliwe, że są oni nawet ciekawsi, gdy działają osobno. Co jedna głowa, to nie dwie.
W Pewnego razu… w Hollywood cytat goni cytat, a parafraza parafrazę pogania. Western to i wystrój filmowego studia, i rzeczywiste perypetie Cliffa na terenie podmiejskiej hippisowskiej komuny. B-klasowe sensacyjniaki co chwila przemykają przez telewizyjne ekrany, a Sharon Tate spędza cudowne popołudnie w kinie na filmie z sobą w roli głównej. Tarantino patrzy na świat przez światłoczuły filtr.
Nie chciałbym jednak zamykać Pewnego razu… w Hollywood w trywialnym stwierdzeniu, że to hymn dla kina jako największej ze sztuk czy spowiedź kinofila, przyznającego się, że świat poza celuloidową taśmą dla niego nie istnieje. Pewnego razu… w Hollywood umyka przed tymi formułkami za sprawą osobistego tonu opowieści. Tarantino jest doskonale świadomy swojego obsesyjnego podejścia do kina oraz jego języka, wątków, środków ekspresji i mitotwórczej siły. Nie zapomina przy tym o jego znaczeniowej zgubności: kino jest azylem, ale też ślepą uliczką. Niejedna scena w filmie Tarantino skutecznie daje wybrzmieć przekonującej puencie. Od ekranu zawsze ważniejszy jest oglądający go człowiek.