search
REKLAMA
Cannes 2019

PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD. Kolaż impresji i wspomnień

Maciej Niedźwiedzki

22 maja 2019

REKLAMA

Los Angeles, luty 1969 roku. Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) jest w trakcie realizacji taśmowego westernu, w którym wciela się w gruboskórnego bad guya nr 2659 w swojej karierze. Zarobił górę złota, zyskał sławę, ma apartament na wzgórzach Beverly Hills, wieczorami z drinkiem w ręce tapla się w prywatnym basenie. Na plan i z planu przywozi go Cliff (Brad Pitt), jednocześnie jego kaskader, szofer, bliski kumpel i złota rączka. Rick nigdy nie myślał, by osiągnąć w aktorstwie coś więcej, choć nowi sąsiedzi – Roman Polański (Rafał Zawierucha) i Sharon Tate (Margot Robbie) – działają na jego wyobraźnię. Mieszka bowiem dwa kroki od prawdziwego Kina.

W przypadku Pewnego razu… w Hollywood trudno mówić o klasycznie rozumianej fabule. Jeśli jednak ona istnieje, to swoją naturą przypomina głównych bohaterów. W szczególności lekkoducha Cliffa, pozbawionego większych obowiązków i wożącego się samochodem Ricka po Mieście Aniołów. Raz naprawi szefowi zepsutą telewizyjną antenę, zainteresuje się atrakcyjną dziewczyną łapiącą stopa, legnie na fotelu z piwkiem, wyprowadzi psa. Poza zjawiskową urodą nic nadzwyczajnego nie ma w sobie również Sharon Tate, oczarowana nowym miejscem i obdarzona nieznikającym zachwytem w spojrzeniu. Leniwie płyniemy ulicami Los Angeles, korzystamy ze słońca i wszystkich uroków dobrobytu. Nigdy nie posądziłbym Quentina Tarantino o tworzenie kontemplacyjnego slow cinema, ale Pewnego razu… w Hollywood za sprawą marzycielskiej aury i nieśpiesznego tempa zdaje się bardziej kolażem impresji i wspomnień niż pełnoprawnym dramatem.

Once-Upon-a-Time-in-Hollywood-Banner

Pewnego razu… w Hollywood ma w sobie również coś z kreacyjnego dokumentu, rozgrywającego się w głowie Quentina Tarantino – zakochanego w kinie dziecka X Muzy. Reżyser daje wyrazisty obraz tego, jak o Los Angeles myśli i jak o tym mieście marzy. Tarantino zatrzymuje się przy przewiewanych przez wiatr smugach piasku, eksponuje wpadające przez okna strugi światła. Ścieżka muzyczna to głównie fragmenty piosenek dobywające się z samochodowego radia i odgłosy ulicy. Tarantino przeprowadza nas przez luksusowe domy gwiazd. Zaglądamy na filmowe plany, jeździmy imponującymi obwodnicami, śledzimy grupy hippisów szwendające się po różnych zakątkach, ale także eksplorujemy przedmiejskie obszary i poznajemy ludzi, dla których los nie był tak łaskawy. 

Reżyser Pulp Fiction cały czas pozostaje bawiącym się w kino ironistą, korzystającym z pastiszu i zgrywy. Z jednej strony mamy więc list miłosny do konkretnego czasu i miejsca, a z drugiej modernistyczną grę i mruganie okiem. Tarantino parafrazuje Bękarty wojny, ironicznie opowiada o filmowym przemyśle, wchodzi do produkcyjnych kuluarów, na części pierwsze rozkłada aktorski warsztat i błyskotliwie obnaża mechanizmy filmowej narracji. Najkompletniej wybrzmiewa to w scenie, gdy zapominający tekstu Rick musi robić kolejne duble. Operatorskie mistrzostwo dopiero w drugiej kolejności objawia się w klimatycznym oświetleniu i niesamowitej fakturze obrazu. Fundamentalny jest natomiast jeden fascynujący ruch kamery, wywołujący szok poznawczy i zdziwienie, ale będący w efekcie finezyjną grą z optyką kinowego widza.

Pewnego razu w Hollywood

Pewnego razu… w Hollywood ma wielkie operatorskie momenty i, tak oczekiwane, aktorskie popisówki. Najwięcej okazji do nich ma pierwszoplanowy DiCaprio. Wygodne życie nie generuje w nim specjalnych emocji. Wykorzystuje więc każdą scenę, by z całą siłą wyrażać je przed kamerą. DiCaprio znakomicie balansuje na granicy szarży i żartu. W tej samej konwencji bez problemu odnajduje się również Brad Pitt, którego Cliff jest połączeniem uroku i niewinności Chada z Tajne przez poufne i dumy Aldo Raine’a z Bękartów wojny. To zgrany filmowy duet, choć możliwe, że są oni nawet ciekawsi, gdy działają osobno. Co jedna głowa, to nie dwie.

W Pewnego razu… w Hollywood cytat goni cytat, a parafraza parafrazę pogania. Western to i wystrój filmowego studia, i rzeczywiste perypetie Cliffa na terenie podmiejskiej hippisowskiej komuny. B-klasowe sensacyjniaki co chwila przemykają przez telewizyjne ekrany, a Sharon Tate spędza cudowne popołudnie w kinie na filmie z sobą w roli głównej. Tarantino patrzy na świat przez światłoczuły filtr.

Nie chciałbym jednak zamykać Pewnego razu… w Hollywood w trywialnym stwierdzeniu, że to hymn dla kina jako największej ze sztuk czy spowiedź kinofila, przyznającego się, że świat poza celuloidową taśmą dla niego nie istnieje. Pewnego razu… w Hollywood umyka przed tymi formułkami za sprawą osobistego tonu opowieści. Tarantino jest doskonale świadomy swojego obsesyjnego podejścia do kina oraz jego języka, wątków, środków ekspresji i mitotwórczej siły. Nie zapomina przy tym o jego znaczeniowej zgubności: kino jest azylem, ale też ślepą uliczką. Niejedna scena w filmie Tarantino skutecznie daje wybrzmieć przekonującej puencie. Od ekranu zawsze ważniejszy jest oglądający go człowiek.

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA