CAFÉ SOCIETY. Życie jest komedią napisaną przez epigona #Cannes2016
Lubię Allena, choć jego ostatnie dokonania sprawiły, że przestałem mu ufać. Mimo faktu, że charakter pisma tego reżysera zawsze był rozpoznawalny we wszystkich jego filmach, każdy z nich był dla mnie przeżyciem innego rodzaju, poruszał we mnie przeróżne emocjonalne struny (Annie Hall, Wszystko gra) lub zabawiał mnie swoją nietypową, często pastiszową formą (Zelig, Cienie we mgle). Niestety, twórczość Allena z ostatnich kilku lat zlewa mi się w jeden kolorowy obrazek, na którym widnieje ta sama para bohaterów. Zmieniają się tylko ich oblicza w zależności od gaży, którą trzeba zapłacić aktorom, i pstrokate tło obrazka, często zależne tylko od tytułu filmu (Vicky Cristina Barcelona, O północy w Paryżu, Zakochani w Rzymie).
Nowe dzieło Woody’ego Allena jest niestety kolejnym dowodem na to, że autorski idiom, który winien być dumą każdego reżysera, bardzo łatwo może zmienić się w autoepigonię. Dopiero niedawno odrobiłem seans wcześniejszego dzieła Nowojorczyka. Bardzo cenię Nieracjonalnego mężczyznę, gdy jednak zacząłem analizować ten film i zadawać sobie pytanie, dlaczego przypadł mi do gustu, doszedłem do ciekawych wniosków. Otóż Woody Allen po raz pierwszy od ośmiu lat (od czasu Snu Kasandry) zrobił kryminał. I to wystarczyło. Otrzymałem coś, czego dawno nie widziałem: romansowy kryminał od Allena, bez krzykliwej maniery. Ten karłowaty Nowojorczyk zdecydowanie za często karmi swoją widownię – myślałem sobie – i to jeszcze tą samą paszą. Wczoraj w Cannes zrobił to ponownie.
Café Society – wybrany jako film otwarcia festiwalu – opowiada historię Jamesa (Jesse Eisenberg), chłopca z Bronxu, który w latach 30. przybywa do Los Angeles w poszukiwaniu pracy. Wkrótce zakochuje się w sekretarce swojego wujka – hollywoodzkiego magnata (Steve Carell) – który zatrudnia go jako chłopca na posyłki. Okazuje się, że wspomniana sekretarka (Kristen Steward) jest nie tylko jego sekretarką (if ju noł łat aj min). Żaden z adoratorów nie ma pojęcia o tym drugim, natomiast dziewucha ma zagwozdkę, bo kocha obu.
Ciężko wybronić ten film i znaleźć argumenty przekonujące o tym, że świat go potrzebował. Café Society opiera się na banałach, a wieńczy go mało odkrywcza teza, że niektóre uczucia się nie zmieniają. Co się stało z Allenem, pytam się, który na tak skomplikowane tematy jak relacje kobiet z mężczyznami wypowiada się w sposób równie błyskotliwy, co zabawny, posługując się przy tym pomysłowymi konceptami (jak w scenie z Annie Hall, w której zaczepia parę szczęśliwych pustaków i pyta o sekret dobrego związku). W Café Society w relacjach damsko-męskich nie ma nic skomplikowanego, nawet dla tak aspołecznego (choć to może zbyt mocne określenie) bohatera jak James, a jedyny konflikt scenariuszowy zamyka się w haśle pod tytułem „ona ma innego”, wyjętym żywcem z podręcznika dla domorosłych scenarzystów. I choć wszystkie molierowskie z ducha sytuacje qui pro quo (w których James odnosi się do chłopaka Theresy nie wiedząc, że to w rzeczywistości jego wujek i vice versa) są naprawdę zabawne, a zwroty akcji angażujące i świetnie wykalkulowane, scenariusz cierpi na brak wyrazistego rozwiązania. Nie tyle mocnej puenty, co puenty w ogóle. W Café Society koniec wcale nie wieńczy dzieła, co akurat w tym przypadku stanowi ogromny minus.
Wszystko to sprawia, że nawet głupoty, takie jak stylowa czcionka allenowskiej czołówki, albo płynący przez film charakterystyczny jazzik, zaczynają wkurzać nawet wiernych wyznawców Woody’ego Allena.
„Życie jest komedią napisaną przez sadystę” – mówi w filmie jeden z bohaterów. Pamiętając, że sam reżyser pełni tutaj funkcję werbalnego narratora, możemy spokojnie założyć, że kwestia ta ma charakter autotematyczny – mówi o demiurgu, którego teksty nie są bardziej szalone od prawdziwego życia. Czy będę bardzo złośliwy, jeśli stwierdzę, że banał codzienności wkrada się Woody’emu na karty niektórych scenariuszy jako efekt uboczny?
I choć mówiło się niegdyś o Woodym Allenie, że robi kino ważne, o tak zwanych ważnych rzeczach, nawet mimo faktu, że przypięto mu łatkę reżysera komediowego, jego późna twórczość z biegiem lat zdaje się zmierzać donikąd. Café Society można by opatrzyć jednym przymiotnikiem, który mówi o nim właściwie wszystko: sympatyczny. Nowy film autora Manhattanu jest sympatyczną komedyjką, choć pewnie bardzo chciałby – znając ambicje reżysera – uchodzić za coś więcej.