BUNKIER STRACHU. W tym bunkrze tylko nuda

Jakie były wasze pierwsze skojarzenia po przeczytaniu tytułu: Bunkier strachu? Pewnie jakiś slasher rozgrywający się wśród małolatów zwiedzających powojenny bunkier? A może horror science fiction, w którym ocalali z globalnej zagłady zmagają się z nadprzyrodzonym bytem mordującym ich jednego po drugim? Tytuł filmu Roberto Zazzary jest bardzo pojemny i mogący wywoływać skojarzenia z co najmniej kilkoma konwencjami kina grozy, ale zapewniam, że żadne z nich nie będzie trafione. Bunkier strachu to bowiem kino… wiecznej nudy.
Często, gdy dokonujemy z żoną wyboru filmu na wieczorny seans, kierujemy się metrażem danego tytułu – jeśli projekcja ma zacząć się, dajmy na to, o dziesiątej wieczorem, nie wybierzemy 2,5-godzinnego kolosa. Gdy więc wśród propozycji filmów na pewien październikowy wieczór wyświetlił nam się Bunkier strachu, trwający kuszące 90 minut, stwierdziliśmy niczym publiczność w telewizyjnym show znanym z Requiem dla snu: „We got a winner!”. Być może błędne były nasze założenia, ale uznaliśmy, że skoro horror trwa zgrabne półtorej godziny, to nie będzie tracił czasu na mozolne budowanie akcji, tylko przejdzie od razu do rzeczy – a to w przedhalloweenowej rozgrzewce horrorowej ma niebagatelne znaczenie! Niestety, film Zazzary nie dość, że nie rozpędza się szybko, to… nie rozpędza się wcale. Niemal do ostatniej chwili czekamy, aż wybitnie niezaznajomiony z gatunkiem reżyser (to jego pełnometrażowy debiut fabularny) wynagrodzi nam przedłużone oczekiwanie, ale upragnione katharsis nie następuje.
„Grupa poszukiwaczy mocnych wrażeń daje zamknąć się w bunkrze z okresu II wojny światowej, aby odgrywać tam ocalałych z nuklearnej zagłady. Z czasem jednak mroczna zabawa zmienia się w prawdziwy horror” – oto fragment oficjalnego opisu dołączonego do filmu i na jego podstawie faktycznie można mieć nadzieję, że „z czasem” rzeczywiście coś zacznie się dziać. Bo sam punkt wyjścia jest przecież ciekawy: grupa ludzi, którzy DOBROWOLNIE zamknęli się w bunkrze z czasów II wojny światowej? Co może pójść nie tak? No cóż, okazuje się, że rzeczywiście niewiele – tak przynajmniej może wydawać się widzom mniej więcej przez 80% czasu trwania Bunkra strachu. Bo nawet gdy wykonawcy (doprawdy, trudno obsadę filmu Zazzary nazwać aktorami…) tego koszmarnego horroru wypowiadają bzdurne kwestie o tym, że „coś jest nie tak” czy o tym, że „mają złe przeczucia”, to nie dzieje się nic, co mogłoby odczucia bohaterów potwierdzać.
Mniej więcej w ostatnich 20 minutach Bunkier strachu zaczyna przejawiać cechy autentycznego horroru, ale jest już za późno – znużenie i frustracja („Dlaczego tutaj NIC SIĘ NIE DZIEJE?!?!?”) nagromadzone w widzu przez ponad godzinę sprawiają, że choćby Bunkier strachu zakończył się najbardziej spektakularnym finałem w historii horroru, to i tak nie udałoby mu się zatrzeć ogólnego, bardzo złego wrażenia. Nie sposób twórcom odmówić chęci – z namaszczeniem kopiują gatunkowe wzorce i starają się zwłaszcza na poziomie budowania atmosfery scenografią i światłem, ale amatorszczyzna prezentowana w zakresie kreowania napięcia i prowadzenia narracji… No cóż, nawet najpiękniejszy film nie obroni się, gdy pod warstwą wizualną nie ma sensownej historii.
Kręcony w całości w okolicy włoskiej góry Monte Soratte Bunkier strachu to sztandarowy przykład zmarnowania potencjału na dobry horror. Wybranie na grupę bohaterów aktorów-amatorów bawiących się w LARP (Live Action Role Playing) było ciekawym konceptem, tyle że Roberto Zazzara nie potrafił zamienić go we właściwą historię i film. Przed nadchodzącym wielkimi krokami Halloween warto wiedzieć, że Bunkier strachu należy omijać szerokim łukiem. Jedyne, co wyniosłem z seansu tego „dzieła”, to nowa ciekawa miejscówka turystyczna do odwiedzenia.