PERRY MASON. Stylowy detektyw, który dopiero się rozpędza
W sumie to nie wiedziałem, że czekam na ten serial, a pierwszą informacją, jaka dotarła w związku z nową produkcją HBO, było to, że Robert Downey Jr został jej producentem wykonawczym. Grzebiąc jednak mocniej w historii nagle osoba producenta przestała być ważna. Okazuje się, że detektyw Perry Mason jest dla Amerykanów prawie tak samo kultowy jak choćby Philip Marlowe, a jego przygody (pierwotnie opisane w wielu książkach i opowiadaniach) doczekały się dwóch interpretacji aktorskich. Tym razem jednak przyglądamy się Masonowi zanim został czynnym adwokatem. Ten jeszcze nieopierzony, ale już coraz pewniej stąpający po świecie zbrodni oraz sprawiedliwości bohater z odcinka na odcinek zmienia się w kogoś bliższego pierwowzorowi książkowemu. Czy to satysfakcjonujący “origin story”? Po ośmiu odcinkach wydaje się co najmniej intrygujący.
Perry Mason żyje sobie w Los Angeles. Są lata 30., więc Wielki Kryzys wgryza się w i tak gnijącą tkankę resztek dobroci mieszkańców amerykańskich metropolii. Czuć to w scenografii, widać to w podkrążonych oczach Masona, a przede wszystkim w coraz bardziej desperackich czynach przestępców. Kiedy zostaje porwane dziecko, a ktoś żąda za to 100 tysięcy dolarów (których rodzina nie może zapłacić), Mason podejrzewa, że kilka elementów sprawy nie trzyma się kupy, a niektóre sprawy są napędzane irracjonalnym złem. I chociaż zdarzają się tutaj różne co bardziej dynamiczne akcje, to serial jest przede wszystkim stylowym proceduralem, w którym to umysł jest głównym narzędziem protagonisty. Ciekawym zabiegiem jest uczynienie z Masona nieco narwanego detektywa, śledząc jednocześnie, jak zmienia się w znanego z książek Stanleya Gardnera adwokata, który zaskakiwał w poprzednim serialu oraz na kartach powieści metodycznością i skupieniem na detalu. Tutaj niby mamy to samo, ale w wersji ewoluującej.
Podobne wpisy
Matthew Rhys wciela się w tę postać z przemyślanym dystansem – jego Mason wciąż odkrywa samego siebie, a miasto oraz czasy, w których przyszło mu żyć, powoli zaczęły trawić jego dobre intencje. Świetnie ogląda się ewolucję takiego bohatera, wiedząc, że tkwi w tym aktorski klucz oraz intencja producencka. Wprawdzie Mason wydaje się wciąż nieopierzony, to świetnie dopasował się do drugiego najważniejszego bohatera tej opowieści – Los Angeles. Jest ono rozedrgane, ledwo trzymające fason, ciche i głośne na przemian, a jednocześnie bezlitosne dla tych, którzy starli się z nim nieprzygotowani. Detektyw-adwokat tutaj krwawi dokładnie tak samo jak one i świetnie ogląda się tę interpretację w wykonaniu Rhysa. Na drugim planie między innymi John Lithgow, który wydawał się być w materiałach promocyjnych jedynie gościnnym występem, kiedy jego rola mentora głównego bohatera jest ważniejsza niż się mogło wydawać.
To nie renarracja oryginału ani jego wprowadzenie w XXI wiek – Perry Mason chce, abyśmy brali go na poważnie. Zło opisywane jest za pomocą plastycznego języka, odcinki podpisane są jako “rozdziały”, ale jeśli ktoś został osierocony przez chociażby Detektywa i poszukuje uczty serialowej, w której bohaterowie ekstatycznie zaciągają się papierosem, a powietrze wydaje się ociekać ektoplazmą, znajdzie podobną jakość w najnowszym dziecku HBO. Jest to świat, w którym trudno o nadzieję i chociaż momentami wygląda to zbyt dramatycznie, a sam Perry Mason sili się na kultowość (szczególnie w warstwie dialogowej), świat przedstawiony sprowadza go do pionu. Ostatni sprawiedliwy w przedsionku apatii.
https://www.youtube.com/watch?v=rNATvJMPZaA
Dużo ostatnio mówi się o związkach Hollywood z mrokiem, a autokrytycyzm i metakomentarz serialu zdaje się rysować nie tylko korelację Fabryki Snów z przestępczym światem oraz ludzkim wynaturzeniem, ale również portretuje miasto, w którym wyrównywanie poziomu “dobro-zło” to robota dla odważnych samobójców. Perry Mason wydaje się być niedojrzałym, desperacko odsuwającym unoszący się nad nim cień detektywem, który dojrzewa z odcinka na odcinek i podobnie jak wiele produkcji HBO – to, czym serial jest naprawdę, wynurza się dopiero w drugiej połowie sezonu. Zdecydowanie warto na to poczekać, tym bardziej, że to ciasto wciąż rośnie, a na końcu czeka tylko satysfakcja.