RICK I MORTY – SEZON 5, ODCINEK 1. Gdy myślisz, że już nic cię nie zaskoczy
Produkcja, którą stworzyli Dan Harmon i Justin Roiland, to nie tylko serialowy ewenement, ale i prawdziwe zjawisko kulturowe. Rzadko bowiem zdarza się, by serial z każdym kolejnym sezonem stawał się coraz lepszy, coraz bardziej szalony i pokręcony, a widzowie nie mogli się doczekać następnego odcinka. Sama byłam ciekawa, co przyniesienie otwarcie piątego sezonu, i szczerze powiedziawszy, nie byłam gotowa na to, co zobaczyłam. Czy jest dobrze? Jest jeszcze lepiej, a przecież przed nami cały sezon, dostępny teraz w ofercie HBO, a nie Netflixa. To istotna zmiana, bowiem nie otrzymujemy wszystkich odcinków na raz, a napięcie jest dawkowane stopniowo, w tygodniowych odstępach.
Fabuła pierwszego odcinka skupia się na odwiecznym wrogu Ricka – Panu Nimbusie, władcy oceanów. A wszystko przez to, że Morty przypadkiem narusza pakt pomiędzy nimi, lądując statkiem na środku oceanu. W międzyczasie udaje mu się zaprosić Jessicę na wspólne oglądanie filmu. Wszystko jednak komplikuje się w momencie, gdy Morty przekracza wrota do innej krainy, by dostarczyć dziadkowi i jego gościowi wino.
Jako że od trzeciego sezonu twórcy nie serwują nam finałowych cliffhangerów, w piątym sezonie zostajemy wrzuceni w sam środek akcji. Mamy więc lasery, zemstę, friendzone, odwiecznych wrogów, Ricka będącego Rickiem – wszystkie charakterystyczne chwyty serialu. Oczywiście wydawać by się mogło, że gdzieś już to wcześniej widzieliśmy, jednak twórcy nie popadają we wtórność, serwując widzowi dobrze znane pomysły w niezwykle świeży i interesujący sposób. Trzeba bowiem pamiętać, że są oni niezwykle sprytni w rozbudowywaniu swojego uniwersum, bazując – w tym odcinku – na znanych motywach żywcem wyjętych z science fiction, pokazanych w dość nietypowej dla widza formie. I to działa, a nam daje ogromną frajdę z oglądania.
Sam fakt, że współczesna kultura przeżuwa i przetwarza znane motywy, nie jest niczym nowym. Dlatego uważam to, co robią twórcy Ricka i Morty’ego, za niezwykle mądre i ciekawe. Z jednej strony widz dobrze się bawi w trakcie oglądania poszczególnych odcinków, gdyż z łatwością rozpoznaje poszczególne nawiązania, a z drugiej strony odkrywa nowy sposób ich wykorzystania. To tylko utwierdza w przekonaniu, że formuła serialu tak naprawdę nigdy się nie wyczerpie, zwłaszcza przy tak dużej ilości pomysłów, które są częścią niezwykle pokręconego świata.
Gwiazdą odcinka został bez wątpienia Pan Nimbus, który jako nemezis Ricka wypada obłędnie. Kontroluje nie tylko oceany, ale również policję. Dlaczego? Bo to Pan Nimbus. Za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie, wybuchałam niekontrolowanym śmiechem. Facet w slipach przywołujący kroczem morskie stworzenia to jednak nie było coś, czego się spodziewałam. Podobało mi się również, że przeciwnik Ricka został wykorzystany do rozwinięcia relacji pomiędzy Jerrym a Beth, choć ja nigdy nie kibicowałam tej parze i uważam, że Jerry w ogóle nie zasługuje na swoją żonę. Widzę jednak, że wszystko zmierza do tego, by pozostali razem, dlatego tym bardziej cieszy, iż robią coś innego poza kłóceniem się, a trójkąt z Panem Nimbusem w ogóle nie powinien dziwić fanów serii.
Otwarcie piątego sezonu pokazuje, że twórcy nie cofną się przed niczym, by stworzyć ciekawy, wciągający i zaskakujący odcinek. Daje on także nadzieję, że cały sezon będzie równie pokręcony i szalony. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. Szkoda tylko, że premiery kolejnych epizodów odbywają się co tydzień, gdyż chciałoby się pochłonąć cały sezon na raz. Tak naprawdę niewiele więcej mogę o tym odcinku powiedzieć poza tym, że był naprawdę dobry, angażujący i zachęcił mnie do tego, by czekać na kolejne. Cieszy mnie, iż twórcy trzymają wysoki poziom i nie odcinają kuponów od popularności produkcji, starając się zaskoczyć widza coraz to nowszymi pomysłami.