JACKIE. Wyrazisty portret
Zamach na Johna Kennedy’ego zazwyczaj jest punktem wyjścia dla globalnej analizy sceny politycznej lat 60. Zabójstwo trzydziestego piątego amerykańskiego prezydenta jest szczytem góry lodowej. Tragiczną puentą, na którą złożyły się liczne napięcia na szczeblach władzy. Dla Olivera Stone’a w JFK, książce Dona De DeLillo Libra czy w dokumencie Mgły wojny Errola Morrisa liczy się przede wszystkim plan totalny. Śmierć Kennedy’ego to tragedia całego narodu i paraliż systemu. W takim kluczu i w taki kontekst poszczególni twórcy wpisywali przełomowe wydarzenie z 22 listopada 1963 roku. Nie ulega wątpliwości, że słusznie. To wciąż nie do końca zbadany, ze sporą liczbą niewiadomych kawałek historii.
Na tym tle Jackie jest propozycją świeżą i odkrywczą. Film Pablo Larraina ma dwie główne czasowe osie. Pierwsza z nich, klasyczna w sposobie narracji i formalnie chłodna, rozgrywa się jakiś czas po zamachu. Do mieszkającej samotnie Jacqueline Kennedy (Natalie Portman) przyjeżdża dziennikarz. Udaje mu się namówić byłą pierwszą damę na wywiad. Wracamy wtedy do wydarzeń między dniem zamachu a pogrzebem Johna Kennedy’ego. Fabularny szkielet Jackie nie jest oczywiście specjalnie oryginalny, ale nowością jest sposób, w jaki Larrain przeprowadza nas przez tych kilka gorących dni.
Reżyser proponuje bowiem osobiste, wręcz intymne spojrzenie. Jackie to kino ciasne i niezwykle ekspresywne. Całkowicie skupione na przeżywającej traumę Jackie. W filmie dominują zbliżenia na twarz głównej aktorki bądź plany bliskie. Larrain chce kamerą pochłonąć swoją bohaterkę. Uchwycić nawet najdrobniejszy grymas, złapać każdą łzę spływającą po jej policzku. To jednak portret znacznie bardziej złożony. Zachowanie Jacqueline nie jest tak jednoznaczne w ocenie. W niektórych momentach trudno określić, na ile główna bohaterka tragedię ogrywa, stając się pierwszoplanową postacią narodowego spektaklu. Z determinacją dąży do realizacji pogrzebu męża, chcąc, by przebiegł on w spektakularnej oprawie. Jacqueline wewnętrznie przeżywa ogromną tragedię. Chce ją jednak wyrazić w donośny sposób, zarazić nią wszystkich wokół.
Larrain do wyrażenia jej stanu zaprzęga wszystkie narzędzia filmowej ekspresji. Przeszywająca i ciężka, wygrana na skrzypcach i wiolonczeli muzyka wprowadza depresyjną, niepokojącą tonację. Niejednokrotnie jaskrawa bądź oparta na kontrastach scenografia i kostiumy wskazują na wyostrzone bądź zachwiane zdolności percepcji Jackie. Reżyser w kilku momentach korzysta z estetyki horroru czy metod paranoicznej narracji, zacierając faktyczne wydarzenia z przetworzoną przez ogromną dawkę emocji perspektywą bohaterki. Dzięki temu Jackie jest tak oryginalnym i nietypowym kinem biograficznym. Skupionym nie tyle na faktograficznej relacji, ile będącym próbą wytworzenia specyficznego, opresyjnego klimatu. Jackie to przede wszystkim film diagnozujący uczucie traumy. Spełniony i twórczy dramat psychologiczny, operujący na wielu rejestrach mentalnej kondycji Jackie.
Natalie Portman w brawurowy sposób oddaje psychiczną zapaść Jackie. To wyrazista postać, ale nie popadająca w sztuczność czy manieryzm. Nie pozbawiona ponadto niuansów i ujmującej wrażliwości. Ujawniającej się szczególnie w scenach z jej dwójką dzieci czy wyważonej relacji z Robertem (Peter Sarsgaard), bratem Johna Kennedy’ego. Portman przyjęła jeszcze inną aktorską metodę w scenach z przeprowadzanego wywiadu. Dynamizm i gwałtowność zastąpiła intrygującym spokojem, pewnego rodzaju cynizmem i dystansem. Widać, że ciągle nie przetrawiła ogromnej straty, ale stosuje odmienną postawę. W obu tych wersjach, tak różnych od siebie, Jacqueline jest wiarygodna. Portman panuję nad tą rolą w najmniejszych detalach. W delikatnym drżeniu rąk, podwyższonej tonacji głosu czy błądzącym, rozchwianym spojrzeniu.
Jedynie pod koniec Jackie jest zbyt dosłowna, a twórcy aż za bardzo starają się w liryczny sposób zwieńczyć swój film. Zabrakło tylko odrobiny dyscypliny. Poza tym to wizyjne kino o tym, jak w jednej chwili życie rozpadło się na kawałki. Jak wdarł się w nie koszmar. Pablo Larrain sprawił, że przez półtorej godziny nie chciałem się z niego obudzić.