search
REKLAMA
Recenzje

I’m not there. Niezwykła biografia Boba Dylana

Łukasz Budnik

13 października 2016

REKLAMA

Autorem recenzji jest Łukasz Budnik

Lubię filmowe biografie muzyków. Nie widziałem ich co prawda jakoś bardzo dużo, ale śmiało mogę powiedzieć że spośród tych, z którymi się zapoznałem, żadna nie była słaba. Wiadomo, część prezentowały poziom ponadprzeciętny, część z tej przeciętności nie wychodziła, ale ilekroć do tego typu produkcji zasiadałem, nie musiałem rwać sobie włosów z głowy i ze znudzenia zerkać na zegarek. Uzmysłowiłem też sobie, że oglądając taki obraz mogę od samego początku wyjść z założenia że główna rola będzie taką, o której trudno zapomnieć. Gdy więc w łapy wpadł mi kolejny film ze znanym w muzycznym świecie nazwiskiem na plakacie, zatarłem owe łapska w nadziei i siadłem do seansu.

Tym nazwiskiem z plakatu był Bob Dylan. Bardzo trudno stwierdzić, żebym kiedykolwiek był jego fanem. Właściwie to odsetek tej znanej mi części jego twórczości jest całkiem niski, dość rzec, że z całego repertuaru artysty najlepiej kojarzyłem ten utwór, który został użyty podczas początkowych napisów w Watchmen. Nic to, pomyślałem, mając w pamięci wszystkie te pozytywne cechy muzycznych filmów biograficznych. I tu zaskoczenie, bo I’m Not There w reżyserii Todda Haynesa to film, który wyłamuje schematy tego typu kina. Nie jest to jedna historia o początku i rozwoju kariery artysty oraz o jej ewentualnych zaburzeniach (w sumie to zawsze są zaburzenia).

To sześć historii, a żadna z nich nie opowiada o Dylanie sensu stricto.

Przeplatające się opowieści traktują o ludziach będących kolejnymi inkarnacjami artysty, budowanych na podstawie pewnych etapów jego życia, tudzież osobistych przekonań. Zabieg nietypowy i dość eksperymentalny – mnie kupił od razu.

Jakkolwiek by jednak nie było, żaden film nie może trwać wiecznie (chociaż zbyt często zdaje się, że tak jest), wobec czego z tych sześciu historii niektóre są dość okrojone w stosunku do reszty. Wątkiem, który przewija się chyba najczęściej, jest opowieść o piosenkarzu imieniem Jude Quinn. Jest to też zdecydowanie wątek najciekawszy, zarówno jeśli chodzi o treść, jak i formę – te fragmenty filmu oglądamy w czerni i bieli, co nadaje doskonałego klimatu i sprawia, że Cate Blanchett wypuszczająca z ust dym papierosowy ma się ochotę sfotografować i powiesić na ścianie.

Zaraz, jak to, Cate Blanchett? Przecież bohaterem tej historii jest mężczyzna, powie ktoś, i będzie miał rację. Nikt jednak nigdy nie powiedział, że mężczyzny nie może zagrać kobieta, wszak kino rządzi się własnymi prawami, a jeśli ma to wyglądać tak, jak w filmie Haynesa, to proszę stosować taki zabieg jak najczęściej. Dlaczego? Ano dlatego, że Blanchett jest w swojej roli po prostu DOSKONAŁA, jej grę ogląda się z niekłamaną przyjemnością i chce się więcej. Bez wątpienia najlepsza rola w filmie. Sama fabuła jej segmentu oparta jest na burzliwym okresie w życiu Dylana z połowy lat sześćdziesiątych, podczas którego koncertował po UK. Oglądamy więc dużo spotkań z dziennikarzami, wpływ trasy na bohatera i jego zmagania się z tym wszystkim. Znakomite fragmenty.

 Nawet jeśli segment Blanchett podnosi poprzeczkę na tyle wysoko że pozostałe nie mogą jej dosięgnąć, w żadnym wypadku nie oznacza to, że są słabe – nawet te króciutkie, lub urwane po pewnym czasie. Bo raz, że to i świetnie zagrane, a dwa, że każda z tych historii czymś zaskakuje, albo inaczej – reprezentuje coś sobą. Epizod Christiana Bale’a, na przykład. Krótki? Tak. Rwany? Tak, ale przy tym wyróżniający się, bo podany w formie dokumentu. Z segmentu Richarda Gere’a wyciekają przepiękne kadry. Ben Whishaw? Przemawia do kamery odpowiadając na pytania, których widz nie słyszy, a odpowiada słowami samego Dylana. Heath Ledger i jego segment? Kolejna świetna rola tego aktora i ciekawe spojrzenie na osobiste życie piosenkarza. I wreszcie historia, która rozpoczyna film: perypetie młodego włóczęgi (Marcus Carl Franklin), któremu towarzyszy tylko futerał skrywający gitarę – reprezentacja młodzieńczej fascynacji Dylana pewnym folkowym piosenkarzem.

Wydaje się, że trudno tak różne w formie i treści wątki połączyć w zgrabną całość, a jednak reżyserowi udało się to osiągnąć.  Fakt, jest to film przegadany i nie wykluczam możliwości, że kogoś znuży; wiadomo, gusta i guściki. Z drugiej strony dialogi to kopalnia świetnych cytatów – nie wiem, jaki procent z nich to słowa samego Dylana, a ile z nich jest wymysłem scenarzysty. Stawiam jednak, że górę bierze ta pierwsza opcja (choćby ze względu na wątek Whishawa) i przyznać muszę, że mądrze mówi ten Dylan, naprawdę mądrze. Mówi, i śpiewa właściwie, bo przez cały film przewijają się jego piosenki (a jakże), niekiedy stając się wręcz integralną częścią sceny. Od wczoraj słucham ich poza obrazem, towarzyszą mi też podczas pisania tego tekstu.  Świetna muzyka.  A co najlepsze, nie tylko ucho możemy pocieszyć, bo i oczy. Wspomniałem w poprzednim akapicie o pięknych kadrach i powtórzę to jeszcze raz: zdjęcia są fantastyczne. Niejedno ujęcie bez wahania mógłbym powiesić na ścianie, szczególnie spośród tych zaprezentowanych w części Blanchett,  z tym cudnym klimatem nadanym przez brak kolorów. Wspaniała robota operatora.

Chwalę i chwalę. Ktoś mógłby pomyśleć, że to film bez wad. Czy tak jest? Nie, bo tak jak wspomniałem – ktoś może uznać, że film się rozłazi, że proporcje między poszczególnymi segmentami są zbyt rozległe, że można było zrezygnować z jednego wątku na rzecz drugiego. Nie zmieni to faktu, że na mnie film Haynesa zrobił wrażenie nader pozytywne i jest to dla mnie zaskoczenie, bo wcześniej fakt istnienia tego filmu obił mi się tylko o uszy. Eksperyment? Poniekąd. Czy udany? Każdy oceni sam. Mnie kupiło.  Łamanie schematów, zabawa formą (co też jest w duchu postaci, w końcu Dylan mawiał, że chaos to jego przyjaciel), świetne aktorstwo, zdjęcia, muzyka. No kapitalny film po prostu, i wyróżniający się w swojej kategorii. Więcej takich niespodzianek poproszę, i ze swojej strony serdecznie polecam.

Łukasz Budnik

Łukasz Budnik

Elblążanin. Docenia zarówno kino nieme, jak i współczesne blockbustery oparte na komiksach. Kocha trylogię "Before" Richarda Linklatera. Syci się nostalgią, lubi fotografować. Prywatnie mąż i ojciec, który z niemałą przyjemnością wprowadza swojego syna w świat popkultury.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA