GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI. Niezasłużenie niedocenione science fiction
Adaptacja mangi o człowieku zespolonym z kosmicznym pancerzem była nudna, nieporadna i rozwleczona. W roku 1994 Wang, tym razem samotnie, wyreżyserował jej sequel, czyli “Guyver: Dark Hero”. Powstał film, którego nikt nie chciał oglądać, a który… okazał się bardziej niż przyzwoity.
Przypadkowy facet zostaje wbrew woli nosicielem biomechanicznego pancerza, który jest jedyną bronią mogącą pokonać zmieniających kształty kosmitów, podszywających się pod ludzi i planujących kolonizację Ziemi. Zespolony z obcym mechanizmem bohater, wiedziony niewytłumaczalną potrzebą, udaje się na miejsce archeologicznych wykopków, gdzie – jak szybko się okazuje – odnaleziono starożytny statek kosmitów. Nieprzypadkowo w okolicy zaczynają pojawiać się potwory, z którymi Guyver musi uporać się za pomocą ostrzy, laserów i innych broni zamontowanych w jego zbroi. No dobra, fabuła GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI pewnie brzmi to jak bełkot, ale spróbujcie streścić fabułę Avengers albo ostatniego Batmana.
Wbrew pozorom opowieść jest czymś więcej niż tylko pretekstem do pokazania scen akcji. Choć tych jest sporo, a każda bardziej pamiętna od poprzedniej, czuć tu umiejętnie wykreowaną atmosferę wyprawy na nieznane terytorium. Pod tym względem nawet podobny tematycznie “Prometeusz” pozostaje daleko w tyle. Bohaterowie Guyvera są w swoją pracę autentycznie zaangażowani, a każde odkrycie to podniosłe wydarzenie, odsłaniające kolejny fragment tajemnicy. I choć w końcówce, kiedy wszystko obowiązkowo bierze w łeb, dylematy odchodzą na dalszy plan, ustępując miejsca radosnej jatce, to widać, że realizowano GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI z dbałością o szczegóły. Co dziwi, bo budżet Guyvera 2 nie przekroczył nawet miliona dolarów.
Jeśli nie opadły wam szczęki, to znaczy, że nie widzieliście tego filmu. GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI naprawdę wygląda jak droższa produkcja: efektów specjalnych jest wiele, a niemal wszystkie to wysokiej klasy animatronika. Sceny akcji są szybkie i świetnie nakręcone, i budzą podziw tym większy, że wszelkie akrobacje wykonywali kaskaderzy z krwi i kości, dźwigający ciężkie, skomplikowane kostiumy. GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI wygląda o dwie klasy lepiej niż powinien, co jest zasługą reżysera, który zjadł zęby na realizacji efektów do Predatora, Gremlinów 2 czy Martwego zła 2.
Aktorsko nie jest źle, zwłaszcza jak na film s-f o mikroskopijnym budżecie. Obsada to solidna trzecia liga, spośród której wyróżnia się David Hayter, znany jako ten gość, który użycza głosu Snake’owi w cyklu gier Metal Gear Solid. Największą atrakcją i tak są potwory, które opuszczają ziemski padół na ekstremalnie krwawe sposoby. Jucha spływa z ekranu i często trzeba uchylać się przed wylatującymi z ekranu kawałkami kości; czytaj: każda potyczka daje kupę satysfakcji. Zboki lubiące gore w stylu Piły nie mają tu jednak czego szukać, bo przemoc jest typowo komiksowa – czyli bezpieczna dla dzieci i młodzieży.
Sam obejrzałem Guyvera po raz pierwszy w wieku 11-12 lat – a potem oglądałem go tak często, że z taśmy została tylko wąska nitka. To po prostu świetnie skrojony film akcji, który nie tylko pompuje adrenalinę, ale również działa na wyobraźnię. Choć przez większość czasu akcja rozgrywa się w jednym miejscu, można poczuć, że poza kadrem istnieje cały wielki świat, pełen własnych mitów oraz bohaterów, których cele są znacznie szerzej zakrojone.
Steve Wang, reżyser GUYVER: BOHATER CIEMNOŚCI dokonał niemożliwego: za psie pieniądze, kontynuując fatalnie rozpoczętą opowieść, z przeciętnego materiału źródłowego wydobył to, co najlepsze, tworząc jeden z najbardziej niedocenianych filmów w historii kina klasy B.
Tekst z archiwum Film.org.pl