GREENLAND. Rodzinna katastrofa

To miało być obiecujące widowisko z zagładą Ziemi w tle – Chris Evans przed kamerą, Neill Blomkamp, a nad ich głowami zabójcza asteroida. Jednak ostatecznie w projekcie pozostała jedynie ta ostatnia – reżysera z Johannesburga zastąpił Ric Roman Waugh (znany m.in. jako autor Skazańca z Valem Kilmerem), a zamiast Kapitana Ameryki w główną rolę wcielił się niejaki Gerard Butler, również gwiazdor Hollywood, tyle że błyszczący jakąś dekadę temu, dziś coraz bardziej osuwający się w komercyjny i artystyczny niebyt. Czy to oznaczało, że projekt z automatu traci na wartości? Niekoniecznie, w katastroficznej niszy nazwiska i budżet nie muszą być (i często zresztą nie są) determinantem jakości. Nie tak dawno dwie części norweskiej Fali udowodniły, że da się nakręcić w gatunku filmy skromne i atrakcyjne zarazem. Ale Greenland nie jest kolejnym przykładem potwierdzającym tę tezę.
O filmie Waugha mówi wszystko jego pierwsze 15–20 minut. Poznajemy Johna Garrity’ego, uzdolnionego inżyniera, męża i ojca małego Nathana. Żyją sobie na przedmieściach i chyba jest im tam nieźle, choć coś jakby nie do końca układa się między małżonkami. Ma to chwilowo jednak mniejsze znaczenie, bo Ziemia oczekuje na fenomen astronomiczny – bliski przelot asteroidy, który, by już nie przedłużać, oczywiście okazuje się być śmiertelnym zagrożeniem dla ludzkości. W tej sytuacji rozpoczyna się panika, a Garrity otrzymuje zaskakującą wiadomość – został wraz z żoną i synem wytypowany do ewakuacji w bezpieczne, ściśle tajne miejsce przygotowane przez rząd. Teraz naszemu bohaterowi o twarzy twardziela pozostaje tylko pojechać do bazy wojskowej, napotkać tuzin przeciwności, doświadczyć kilku przewidywalnych zwrotów akcji, obić kilka twarzy i ocalić rodzinę.
Wybaczcie, jeśli bagatelizuję trud, któremu musi stawić czoła Gerard Butler John Garrity, ale w Greenland naprawdę trudno jest się zaangażować. Scenariusz przygotowany przez Chrisa Sparlinga sklejony jest z zachęcających do ziewania banałów, a jego wykonanie przez wypranego z żywych emocji Butlera oraz na przemian irytująco histeryczną i nachalnie cierpiętniczą znaną z Deadpoola Morenę Baccarin dalekie jest od standardu jakościowego widowiska kinowego. Niedostatki fabularne i dramaturgiczne są tym bardziej bolesne, że w ostatecznej wersji Greenland niemal całkowicie pozbawiono elementu wizualnego ekscesu, który potencjalnie mógł towarzyszyć globalnej katastrofie. Zamiast spektakularnych sekwencji zagłady otrzymujemy ledwie kilka sekwencji deszczu meteorytów wyglądających jak sceny usunięte z Armageddonu czy innego podobnego filmu sprzed kilkunastu lat i bezpłciowe uderzenie finałowe (to może być spojler? Ale chyba nikt nie będzie się łudził, że ten element nie wystąpi). Dostajemy więc wizualno-formalnego średniaka, który w przeciętnym opakowaniu sprzedaje nam zgraną i przewidywalną historię.
Podobne wpisy
No właśnie, historię. Wobec ubogiej obecności efektów specjalnych i braku jakiejkolwiek zagwozdki związanej z katastrofą i jej ewentualnym zapobieżeniem (w tej sytuacji lepiej, gdyby Garrity był lekarzem, bo fakt, że wprowadzony zostaje jako genialny inżynier, rodzi momentami drażniące poczucie niespełnienia hollywoodzkiego formatu ratowania świata), głównym szkieletem Greenland jest rodzinny dramat, zasygnalizowany w początkowych minutach filmu, a potem nieco sztucznie podkręcany nerwową bieganiną, raptownym rozdzielaniem i magicznym łączeniem głównych bohaterów. Brakuje w tym wszystkim organicznych emocji, a często i zwykłego sensu – cała narracja interpersonalna Greenland jest wtórna, nachalnie obliczona na pobudzanie w widzach emocji, ale przy tym tak bezbarwna i fabularnie zbędna, że trafia w zupełną próżnię. Wspomniałem, że przed kulminacją nastąpi jeszcze moment wyciszenia i pojednania? To chyba oczywiste. Największą bolączką filmu Waugha jest właśnie pozbawienie zdarzeń jakiejkolwiek stawki (wiemy przecież, dokąd zmierzamy) i bolesny brak powiązania historii rodziny Garrity z większym obrazem. Wszystkie próby tego drugiego wypadają sztucznie, dialogi i przeżycia bohaterów okazują się nie mieć żadnego przełożenia na większą opowieść, a wprowadzane co chwila fabularne utrudnienia bardzo szybko okazują się pozbawione znaczenia.
Jedynym w miarę ciekawym wątkiem Greenland jest ten dotyczący selekcji osób do uratowania, która naturalnie rodzi wśród tak wybiórczo potraktowanych ludzi napięcia i otwiera możliwość ciekawe możliwości fabularne na pograniczu starcia jednostek z systemem i konwencji postapo. Niestety szybko okazuje się, że twórcy nie mają za bardzo pomysłu na rozwinięcie tego ciekawego wątku i staje się on kolejnym fabularnym klockiem, który nie rezonuje w żaden ciekawy sposób. Ot, część ludzi wybrano do ewakuacji, część skazano na zagładę. Widzicie, to może być dramat, ale nie zajmujmy się tym za długo, bo szczęśliwie akurat nasi protagoniści są wyselekcjonowani do ocalenia. Tak że nie ma co się przejmować.
Dziwnie rozbiegany scenariusz utkany banałami, pozbawiona energii gra aktorska, niechlujny montaż i brak jakiejkolwiek iskry kreatywnej koncepcji powinny wystarczyć, by zapomnieć o Greenland jako o kolejnym katastroficznym niewypale. Ale na koniec filmu uderzyła mnie jeszcze jedna myśl – ten film przede wszystkim jest odklejony od współczesności. W 2020 roku, kiedy jedną nogą stoimy już za progiem katastrofy klimatycznej, przeżywamy globalną pandemię i coraz mocniej doświadczamy całej gamy społecznych problemów późnego kapitalizmu (w tym m.in. nieudolnie sygnalizowanych w Greenland klasizmu i bezdusznej parametryzacji życia), kino katastroficzne opowiadające o uderzeniu asteroidy jest po prostu błahe, zupełnie oderwane od realnych problemów i lęków kulturowych. Do tego stopnia, że twórcom nie chce się nawet porządnie zarysować społecznych skutków paniki. I tu widzę ostatecznie największą słabość Greenland – to nieciekawa i pozbawiona relewancji czysta fantazja, zupełnie ślepa na to, co może być największym potencjałem kina katastroficznego.