search
REKLAMA
Recenzje

FLETNIK. Symfonia strachu [RECENZJA]

Gdy masz nakręcić film grozy, ale brakuje ci pomysłów na to, o co oprzeć fabułę, zawsze warto wrócić do klasyki.

Tomasz Raczkowski

1 listopada 2023

REKLAMA

Gdy masz nakręcić film grozy, ale brakuje ci pomysłów na to, o co oprzeć fabułę, zawsze warto wrócić do klasyki, czyli starych ludowych baśni. W końcu nic tak nie wchodzi pod skórę, wzbudzając ciarki grozy, jak podszyte archaicznymi lękami opowieści takie jak te, które spisali i opracowali niegdyś bracia Grimm. Z takiego założenia wyszedł Erlingur Thoroddsen, tworząc Fletnika – współczesny horror, przetwarzający legendę o Fleciście z Hameln, w której tytułowy bohater najpierw oswobodził miasto od szczurów, a następnie w geście zemsty pozbawił je najmłodszych mieszkańców.

Islandczyk podchodzi do tematu od strony muzycznej, przez co – zanim na scenie pojawi się wyżej wzmiankowana legenda – intryga zawiązuje się wokół tajemniczego koncertu. W prologu ginie znana kompozytorka, zostawiając orkiestrę dyrygowaną przez maestro Gustafsona bez materiału na kilka dni przez ważnym występem. Surowy dyrygent daje szansę ambitnej flecistce Melanie, niegdysiejszej protegowanej zmarłej, by odzyskała pozostawioną przez nią tajemniczą partyturę jej pierwszego, zagranego tylko raz w zagadkowych okolicznościach koncertu. Bohaterka podejmuje się wyzwania i odszukawszy część manuskryptu oraz taśmę z jego wykonaniem, zaczyna pospiesznie uzupełniać pozostawione przez autorkę luki. Równocześnie jednak wokół Melanie zaczynają się dziać dziwne i niepokojące rzeczy.

Nie będę specjalnie zdradzał, co dalej, ale można bez większego trudu wydedukować, że w koncercie drzemie złowroga siła (co zresztą jest powiedziane explicite już w prologu), a naszej bohaterce oraz jej niedosłyszącej córce (co nawiązuje do cytowanej baśni) przyjdzie się zmierzyć z przeciwnikiem nie z tego świata. Brzmi to dość generycznie i takie faktycznie jest, ale nie będę ukrywał, że rozwój tak zarysowanej fabuły śledziło się z pewną przyjemnością. Zaproponowane przez Thorddsena rozwiązania fabularne nie wystawiają głowy poza konwencjonalne chwyty b-klasowego, produkowanego seryjnie kina grozy, ale też reżyserowi udaje się unikać większych potknięć – straszy całkiem solidnie, ekspozycję dawkuje sowicie, ale znając umiar, a i sam legendarno-baśniowy wątek podprowadza raczej bez fałszywych nut.

Najlepiej widać to na przykładzie pokazywania demonicznego antagonisty. Przez większość filmu widzimy go jedynie ułamki sekundy, kątem oka, w cieniu czy przemykającego przez kadr. Nawet w finale, gdy wchodzi na scenę w pełnej okazałości, Thorddsen powstrzymuje się przed zbyt intensywnym eksponowaniem pozostawiającego trochę do życzenia projektu i charakteryzacji, utrzymując pewną aurę demonicznej tajemniczości. Dzięki temu unika tego, co pogrąża wiele tego typu filmów, a mianowicie stoczenia się w otchłań kiczu nieumiejętnie wykonanych elementów nadnaturalnych. Dodajmy do tego jeszcze delikatne ilości makabry i mamy całkiem sensowny spektakl grozy, który mimo braku większych ambicji przyprawia bardziej o ciarki strachu niż żenady.

Choć więc Fletnik rozpłynie się w zalewie niskoklasowych horrorów – nawet w jego premierowy weekend kina oferują kilka ciekawszych pozycji w tym gatunku – to jego twórcy nie mają się czego wstydzić. Film jest przez większość czasu rzetelny, dostarczając dokładnie tyle, ile obiecuje – ni mniej, ni więcej. Thorddsen składa standardowe elementy w rzetelny, rzemieślniczy sposób, dopisując do swojego CV całkiem przyzwoitą pozycję. Nie będzie to z pewnością klasyk na lata, ale kilka wieczorów z dreszczykiem może napędzić.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA