Nutka nostalgii #3: Laurka dla dwojaczków
Z początku nigdy nie lubiłem imprez. A przynajmniej nie tych dla dorosłych, gdzie alkohol lał się strumieniami, niepoprawne dowcipy latały seriami, a do tego polityka, pierdoły o pracy, plotki okolicznościowe, szkło na podłodze i tania wędlina na stole. No nudy po prostu!
Zabawnie bywało jedynie wtedy, kiedy któreś z dużych dzieci spiło się ponad miarę, robiło czerwone na o wiele za okrągłej mordzie (bo już nie twarzy przecież) i zaczęło, mówiąc kolokwialnie, rozrabiać, często przewracając przy tym kieliszki, ulubioną wazę mamy lub się. Poza tą okazjonalną „rozrywką” pozostawała mi z reguły bierna obserwacja, czasem lekka drzemka (jeszcze większa strata czasu!) lub zabawy do lustra – dosłownie. Nie każdy miał jednak takie patrzydło. A rodzice nie mieli specjalnie ani kasy, ani zaufania do opiekunek – jakie zresztą w polskim słowniku nie były jeszcze odpowiednio zadomowione – toteż na podobnych przyjęciach bywałem nad wyraz często, głównie wbrew woli i bez odpowiedniego towarzystwa, bowiem większość znajomych miała na potomstwo inne pomysły lub nie posiadała się ze szczęścia, że nie ma go w ogóle. Zatem tak, życie nawet berbeciowi potrafi pokazać środkowy palec bez żadnej przyczyny. Pewnej chłodnej, bodajże październikowej, a na pewno jesiennej nocy stał się jednak cud (nieopodal, jakieś kilkanaście kilometrów od Wisły), a świat od razu wydał się piękniejszy…
Na jednej z takich bib zakochałem się bezgranicznie.
Nie wiedziałem w kim, bo nie miała imienia tudzież nazwy własnej. A przynajmniej ja jej wtedy nie znałem. Nie potrzebowałem zarazem tej informacji, choć podświadomie łaknąłem wiedzy o źródle mojego niekontrolowanego ślinotoku i dreszczu podniecenia, który raz za razem przeszywał mój organizm. Akurat nie było na stancji lustra, ale idę o zakład, że przez pierwszy kwadrans siedziałem z rozdziawionym ryjem, nie ogarniając tego, co się właśnie stało, co się ze mną dzieje. Szczęśliwie od pozostałych, pełnoletnich uczestników oddzielał mnie potężny (przynajmniej z mojej perspektywy) fotel, zatem nikt nie był świadkiem utraty mego dziewictwa. Duchowego rzecz jasna, lecz przysiągłbym, że coś mi między nogami skapnęło wtedy, na długo przed tym, zanim de facto poznałem, co to eiaculatio praecox.
Nie moja wina. Tuska tym bardziej, bo nikt go jeszcze nie znał. Nie można zwalić tego także na telewizję – wszak serial miałem dopiero przed sobą, mimo że pierwsze spotkanie właśnie nastąpiło. Nie działał zatem na mnie magiczny, dwu-członowy tytuł, obca była mi symboliczna czołówka oraz sympatycznie kiwający główką ptaszek. Mimo to, podszyte nieprzeniknioną tajemnicą, dziwnie nostalgiczne i jednocześnie tak swojskie brzmienie oraz powracające niczym mantra, ciężkie dźwięki gitary wespół z kojąco-hipnotyzującą elektroniką, nieźle namieszały mi we łbie. Na tyle, że nie wiedziałem, czy ten – wkrótce ikoniczny, już wtedy kultowy – temat bardziej mi się podoba, czy może przeraża do głębi.
Czy to moje zbawienie, czy też przekleństwo na wieki?
Do dziś w sumie tego nie ogarniam, acz nie ulega wątpliwości, że zapewnił mi wiele bezsennych nocy z rękami zastygłymi na kołderce, a palcami zaciśniętymi wokół przedpotopowego walkmana, w którym przygrywała ukradkiem podprowadzona starym kaseta. Z należytym szacunkiem, nigdy nie uległa zerwaniu. Być może nadal zalega gdzieś w piwnicy, samotna, lecz nigdy nie zapomniana. Nie śmiałbym jej tego uczynić. Nie po tym, co ona mi zrobiła, co mi dała. Co dały, wszak było ich więcej – i każda równie piękna, tak samo pociągająca, nawet jeśli z innych przyczyn. A ich litery, niczym w jakimś chorym, niewytłumaczalnym fatum, tworzyły anagram mojej tożsamości, tym samym jeszcze bardziej gwałcąc mój chłonny umysł.
Ta pierwsza poraziła mnie ponurym pocałunkiem sączącego się z głośników wspomnienia; enigmatyczną tęsknotą za kimś, kogo nigdy nie poznałem. Nikt nie poznał. Epitafium piękna zaklęte w niemal mistycznych nutach, które – jak się potem okazało – idealnie oddawały zarówno jej posągowe, pokryte mrozem ciało, jak i niewinną duszę, która uleciała gdzieś w zamglone szczyty bliźniaczych gór, a potem spłynęła goryczą na całą tę przeklętą mieścinę i jej mieszkańców. Wielki, niewytłumaczalny ból owinięty warstwą naiwnej wiary w dobro oraz wrażeniem obcowania z absolutem. Oniryczna ekstaza prostych środków wyrazu.
Druga z nich ugodziła mnie z kolei czystością przekazu – obcego, ale jakże bliskiego sercu. Utuliła kojącym tonem jedynego realnego głosu tej muzy – jakby niedzisiejszego już wtedy, a co dopiero teraz. Przesiąkniętego radosną atmosferą romansu, beztroskim nastrojem dziwacznej zabawy. Nie musiała mnie do niej nawet specjalnie zapraszać, bo dołączyłem się dobrowolnie i przyssałem równie mocno, jak do kuszącego obietnicą rozkoszy i spełnienia sutka. Seks był zresztą mocno zakorzeniony w całym tym doznaniu, jakie nie stroniło wszak i od wyuzdanych taktów jazzowego saksofonu lub filuternych drgań fletu, mających odkrywać przede mną kolejne zagadkowe niewiasty, o których wiedziałem tylko tyle, że są wpisane w całokształt i że totalnie mną zawładnęły.
Nie przeszkadzało mi więc w późniejszych minutach nawet to, że tak gwałtownie potrafił zmienić się czasem nastrój tej muzyki – wiecznie nieodgadnionej, nigdy do końca niezbadanej, ale nie bojącej się wejść w głąb pobliskiego lasu i ludzkich emocji, śmiało zaglądającej w najmroczniejsze zakamarki amerykańskich bezdroży, dotykającej odwiecznych prawd i pragnień osób je zaludniających. Muzyki, o której wciąż nie mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie jest jakimś cudacznym wynalazkiem diabła, słodkim przedsionkiem piekła; zwykłym, od dawna zbiorowym urojeniem albo żywym wspomnieniem czegoś, co nie istnieje i być może nigdy nie istniało. Ale to nie szkodzi, bo wciąż o niej śnię, dalej pobudza mi… wyobraźnię. W końcu tam, gdzie giną Laury, tam rodzą się marzenia…
korekta: Kornelia Farynowska