search
REKLAMA
Kino klasy Z

OFFICE UPRISING. Korpo-zombie uzależnione od energetyków

Jarosław Kowal

24 lipca 2018

REKLAMA

Każdy ma swoją truciznę. Nie palę papierosów, nie jadam fast foodów, stronię od alkoholu, ale energetyki… Nawet teraz, kiedy piszę ten tekst, jeden stoi przede mną, wabi kofeiną, tauryną i efektem placebo, który pozwoli mi uwierzyć, że na dnie puszki czeka nadludzka siła. Podejrzewam, że w tym gronie to i tak najmniej śmiercionośna trucizna, ale nie w Office Uprising. Tutaj energetyki zabijają w trybie błyskawicznym.

Zniechęcić mnie próbował Lin Oeding, reżyser o wielkim sercu do filmów klasy B (bo jeżeli kurczowo trzymać się alfabetycznych klasyfikacji, to „B” pasuje tutaj lepiej niż „Z”), które po raz pierwszy odsłonił przed światem, tworząc dwa odcinki nieodżałowanego Blood Drive. Później było jeszcze Braven z Jasonem Momoą, czyli typowe kino akcji rodem z lat 80., ale w branży większe wrażenie robi kaskaderskie portfolio Oedinga – pracował przy kilku superbohaterskich produkcjach zarówno od Marvela, jak i DC, a na początku kariery spotkał samego Chucka Norrisa na planie Strażnika z Teksasu.

Innym talentem Oedinga jest umiejętność przyciągania solidnej obsady aktorskiej. Główną rolę w Office Uprising odgrywa Brenton Thwaites, przyszły Robin z serialu Tytani, a towarzyszą mu między innymi zawsze fenomenalna i skandalicznie niedoceniona Jane Levy (znana z remake’u Martwego zła i Nie oddychaj), Karan Soni vel Dopinder i Zachary Levi vel Shazam. Dzięki tak doświadczonemu i utalentowanemu wsparciu nawet obrzydliwie wyglądająca komputerowa krew z większości scen czy głupkowate, czerstwe żarty uchodzą na sucho. Korporacyjny świat w tym wydaniu zdaje się znacznie bardziej rozrywkowy, mimo że ludzie nie są w nim żywymi trupami wyłącznie w przenośni, a za ich przemianę w szaleńców odpowiada właśnie napój energetyczny.

Gdzieś to już widzieliście? Tak, to film bliźniaczo podobny do Korpo ze Stevenem Yeunem (Glennem z The Walking Dead), ale tym razem bez naciąganego wątku romantycznego, z celniejszą satyrą i dynamiką, która pozwala radować się niezobowiązującą, krwawą rozrywką z kilkoma niezłymi pomysłami na uśmiercanie białych kołnierzyków (z dekapitacją przy użyciu aluminiowej puszki przemienionej w shuriken na czele). Oeding miewa trudności z zachowaniem równowagi – na początku filmu sięga po graficzne przedstawianie realiów w teledyskowym stylu przypominającym Legion samobójców, by chwilę później całkowicie porzucić tego rodzaju narrację; w finale serwuje z kolei walkę z robotem na miarę niesławnego studia The Asylum, którego – podobnie jak samochody z Blood Drive – zasilają kawałki ludzkiego ciała. Konwencja zmienia się kilkukrotnie, stąd wrażenie, że Oeding jeszcze nie w pełni wypracował swój styl, testuje różne rozwiązania i zszywa ciekawe pomysły tak grubymi nićmi, że widz nie może nie zauważyć odmienności oddzielonego nimi materiału. Stężenie ludycznych doznań jest na tyle wysokie, że podskakiwanie na fabularnych wybojach nie może być bolesne, ale mam nadzieję, że przy następnej okazji reżyser wysnuje spójniejszą wizję, która pozwoli mu zapisać się złotymi zgłoskami w historii „złego” filmu.

Korporacja wyspecjalizowana w projektowaniu broni palnej, na której czele stoi stereotypowy Teksańczyk z południowym akcentem i kowbojskim kapeluszem, jest nie tylko do bólu przerysowana, ale zapewne ma posłużyć również za komentarz społeczny. Tutaj Oeding radzi sobie najsłabiej. Prawdopodobnie duże wrażenie zrobiły na nim fabularne filmy Mike’a Judge’aŻycie biurowe oraz Idiokracja – i zapragnął w podobny sposób odnieść się do palącego problemu kontroli broni, dominującego w obecnym dyskursie amerykańskich mediów. Zabrakło mu jednak świeżości spojrzenia, nowej refleksji, która mogłaby pchnąć dyskusję w nieznanym kierunku.

Office Uprising to pod wieloma względami powtórka z rozrywki, zespolenie wątków podejmowanych już wcześniej przez innych reżyserów, ale z drugiej strony zarzut całkowitej odtwórczości byłby niesprawiedliwy. Film ma własny, absurdalny charakter i z czystym sumieniem mogę polecić go każdemu, kto zagląda do tekstów z niniejszego działu nieprzypadkowo. Szkoda tylko, że nie postawiono na nieco bardziej korporacyjny tytuł, na przykład Martwa linia (w wersji angielskiej Deadline).

REKLAMA