SIÓDMY SYN (STRACHARZ)
Po spektakularnej reanimacji w 2001 roku gatunek fantasy (szeroko pojęty) zaczął wręcz puchnąć w oczach. Trylogia Tolkiena przedstawiona przez Jacksona wniosła ogrom świeżości i polotu, dzięki czemu temat został „odkurzony”. Po Śródziemiu przyszła kolej na Narnię, mroczne fauny w labiryntach, pstrokatą Krainę Czarów, ścierających się tytanów i królewny Śnieżki wraz z łowcami, by po latach znów wrócić do przygód hobbita i spółki. Równolegle rozwijał się też cykl o małym czarodzieju w okularach. Na małym ekranie fantasy – choć mroczniejsze i stonowane – godnie reprezentują perypetie mieszkańców Westeros i okolic. W 2014 roku do kinowego potoku doszła kolejna odnoga: ekranizacja prozy Josepha Delaneya pod tytułem Siódmy Syn. Na temat pierwowzoru wypowiadać się nie mogę (książki nie czytałem), seans jednak do udanych nie należał.
Warto przyjrzeć się pierwszej scenie filmu:
Drewniana tawerna w niedużej osadzie. Zmierzający ku niej w pośpiechu Will Bradley (Kit Harington) poszukuje swojego mistrza. Sprawa jest pilna, gdyż mają pomóc opętanemu dziecku. Rzeczony mistrz, imieniem Gregory (Jeff Bridges), okazuje się bełkoczącym, podpitym starcem, który ani myśli odrywać się od trunku. Takie podejście do sprawy budzi oburzenie stojącego obok rycerza, który zarzuca Gregory’emu brak honoru. Gdy to nie skutkuje, postanawia dać nauczkę siedzącemu przy ławie nieuzbrojonemu starcowi… dwukrotnie próbując go zaatakować (bo to z kolei jest zupełnie w porządku). Zwycięsko z pojedynku wychodzi rzecz jasna mistrz, który pokonuje wojownika za pomocą kufla i kociej zwinności.
Opisana scena dość dobrze oddaje logikę postępowania bohaterów przez resztę seansu. Magia kina ma niezwykłą moc, dzięki czemu niektóre filmy oczarowują widza pomimo zachwianej logiki i braku związków przyczynowo-skutkowych. Nie dla treningu szarych komórek rzesze ludzi zapełniają kinowe sale, by śledzić poczynania szybkich kierowców i ich wściekłych maszyn. Może być to jednak beztroska i odprężająca rozrywka. Jednak by widza zabawić, potrzebna jest rzemieślnicza biegłość przy obrabianiu materii kinematograficznej, pewna płynność i przejrzystość.
[quote]Reżyser Siódmego Syna (Siergiej Bodrow) pożądanego efektu nie uzyskał, ponieważ pomylił owe cechy ze skrótowością, przez co seans ogląda się jak szkolny bryk z zakreślonymi fragmentami streszczenia.[/quote]
Bohaterami są: walczący ze złem stracharz Gregory i jego uczeń, oraz uosabiająca zło Mateczka Malkin (Julianne Moore) i młoda wiedźma Alice (Alicia Vikander). Zadaniem stracharza jest ratowanie ludzi przed demonami, wiedźmami i całą tą magiczną hołotą. Wymaga to szerokiej wiedzy, by mieć rozeznanie w zagrożeniach i środkach ich zwalczania. Kiedy uczeń Gregory’ego, Will Bradley, ginie, stary mistrz wyrusza na poszukiwanie nowego adepta. Warunkiem koniecznym jest to, by chłopiec był siódmym synem siódmego syna (choć z filmu nie dowiemy się, dlaczego). Wybrańcem jest Tom Ward (Ben Barnes), który bez większych rozterek zostawia rodzinny dom i chlewik, by wyruszyć z osobliwym starcem. Nietrudno domyślić się, że chłopca czeka złożony trening i przygotowawcze nauki, nim stanie się godny swojej nowej profesji. Tajniki walki wręcz, zastosowanie magicznych przedmiotów, etc.
O ile scena odejścia chłopca z domu jest dość krótka (i dobrze), to szkoleniu należałoby poświęcić więcej czasu. Pochodzenie niebezpiecznych stworzeń i metody ich tępienia to szalenie wdzięczny temat i pole do popisu dla rekwizytorów oraz techników. Poza tym zainteresowanie widza tajnikami nietypowej profesji pozwala widzowi lepiej poznać świat przedstawiony (jak choćby w ekranizacjach Tolkiena). Młody uczeń jednak kształcony jest pobieżnie i najczęściej z tej wiedzy nic nie wynika. Najgorsze jest to, że Tom Ward w międzyczasie poznał i zaprzyjaźnił się z młodą czarownicą, Alice. A dla stracharza to nie lada przewinienie. Zadaniem Gregory’ego i Toma jest dotrzeć na górę Pendle, do siedziby Mateczki Malkin, królowej wiedźm, i rzecz jasna unicestwić ją. Po drodze natrafiają na przeróżne magiczne istoty, a wędrując wspólnie mistrz i uczeń poznają się nieco lepiej. W międzyczasie Malkin uknuła niecny plan, który już zaczęła wcielać w życie. Mimo irytujących banałów to właśnie fragmenty z antagonistką ogląda się dość bezboleśnie, ponieważ nawet opowiadając wynikające ze scenariusza bzdury, Julianne Moore potrafi przykuć uwagę widza.
Trudno porównać jej rolę do bohaterki Maleficent Disneya, lecz podobieństwo obu postaci tkwi w grze głosem i niuansach mimiki. Z kolei Jeff Bridges obdarzył swojego bohatera nienaturalnie odrętwiałą szczęką, a jego mowa jest bełkotliwa i brzmi jak nieudana imitacja Seana Connery’ego.
[quote]W filmie jest sporo scen z wykorzystaniem efektów specjalnych, wszelkiej maści szarpanin/miotania itp. nie brakuje.[/quote]
I prawidłowo, że są, bo skoro fabułę oparto na prostym schemacie i nakręcono bez polotu, to chociaż pojedynki powinny dawać radość. Niestety choreografia walk jest mało efektowna (urywany montaż, krótkie ujęcia), a CGI przypomina filmiki z gier komputerowych. Obronną ręką wychodzi jedynie Marco Beltrami, który stworzył nastrojową i odpowiednią dla klimatu fantasy oprawę muzyczną.
Jeff Bridges, Julianne Moore, Kit Harington, Alicia Vikander – aktorzy znani, zdolni, z mniejszym lub większym dorobkiem artystycznym. Tych starszych uhonorowano już statuetkami złotego rycerza, młodzi jeszcze zdążą o nią zawalczyć. Zebranie tej czwórki na planie jednego filmu powinno zaowocować przynajmniej dobrą rozrywką. Niestety zawiedli aktorzy, nie pomógł złożony z banałów scenariusz, a magicy od efektów specjalnych nie wykrzesali z siebie niczego, co sugerowałoby, że film powstał w 2014 roku. Budżet tego filmu (95.000.000$) powinno się przeznaczyć na utworzenie Biura Do Spraw Zapobiegania Wtórności.
korekta: Kornelia Farynowska