Ratując pana Banksa
John Lee Hancock, autor hitowego “The Blind Side” z Sandrą Bullock, w swoim najnowszym filmie zaprasza nas za kulisy słynnego filmu Mary Poppins – kultowego musicalu Walta Disneya z 1964 roku, adaptacji książki dla dzieci autorstwa Australijki, Pameli L. Travers. Ratując Pana Banksa koncentruje się nie tyle na problemach z przeniesieniem tekstu na ekran, ale głównie na konflikcie dwóch osobowości: bezpośredniego i otwartego Amerykanina – Walta Disneya (wdzięcznie zagranego przez Toma Hanksa) i wyniosłej, elokwentnej, arystokratycznej damy z Londynu – Pameli Travers (Emma Thompson).
Saving Mr. Banks wdzięcznie oddaje zderzenie tych dwóch kultur. Nieporozumienia między dwoma stronami bardzo często powstają na poziomie samej etykiety i obyczajów, a nie sprzecznych koncepcji filmu. W tym też tkwi dobrze wygrany potencjał humorystyczny scenariusza Sue Smith i Kelly Mercel. Na szczęście rozśmieszenie widza nie jest jedynym celem reżysera. O dziwo, nie jest nim również sama geneza powstania filmu. Na pierwszym planie zdecydowanie znajduje się postać Pameli Travers, nakreślenie jej portretu psychologicznego i przedstawienie jej biografii.
W tym celu wprowadzone są liczne retrospekcje, które motywują wspomnienia z młodości P.L. Travers – są one nakręcone w sepiowej tonacji i lirycznym, onirycznym klimacie. Cofamy się w nich do początku XX wieku, kiedy pisarka była dzieckiem. Najbliżej związana była z uzależnionym od alkoholu ojcem (Colin Farrell) – pracownikiem prowincjonalnego banku – marzycielem, który odkrywa przed córką niezwykłość i magiczność świata. W retrospekcjach właśnie umieszczony jest ciężar dramatyczny filmu. Dzięki pozostawionym tam tropom rekonstruujemy motywacje, jakie kierowały Pamelą Travers do napisania książki. Obie płaszczyzny narracyjne wdzięcznie się ze sobą przeplatają i uzupełniają. Ta retrospektywna nadaje emocjonalną głębie często żartobliwej części rozgrywającej się w latach sześćdziesiątych.
Sekwencje z dzieciństwa Pameli Travers kolorystycznie są wystylizowane, dominują w nich ciepłe barwy. Retrospekcje mają wyidealizowany, bajkowy charakter. Jedynie pod względem wizualnym to miejsce wydaje się być bezpieczne, dobre i pozbawione zła. Do wspomnień dorosłej Travers wdziera się w końcu niepokój i strach – historia zaczyna nabierać ciemniejszych barw. Bohaterka zaczyna przypominać sobie rzeczywisty obrót wydarzeń. Hancock z dużym wyczuciem buduje dramat, opowieść coraz bardziej poważnieje, reżyser odziera zmitologizowaną przeszłość z baśniowości.
Trudno mi wyobrazić sobie seans Ratując pana Banksa bez znajomości Mary Poppins. Reżyser bowiem nie raz mruga okiem do widza: jego film upodabnia się wizualnie i muzycznie do obrazu z 1964 roku, często go cytuje bądź zapożycza pewne rekwizyty. Hancock nie wykłada wszystkiego na tacy – wiele smaczków ukrytych jest na poziomie bezpośredniej korespondencji między oboma filmami. Intertekstualna gra, którą prowadzi reżyser, jest pozbawiona dydaktyzmu, nie jest nachalna.
Bardzo mocną stroną filmu Hancocka są solidne role aktorskie. Drugi plan jest bogaty w ciekawe osobowości. Paul Giamatti, Colin Farrell, Bradley Whitford, Jason Schwartzman czy B.J. Novak dostali świetnie napisane dialogi, są charakternymi, krwistymi bohaterami. Ich postacie nie zostają zdominowane przez charyzmatycznego Toma Hanksa czy wręcz despotyczną w swojej kreacji Emmę Thompson.
Warto zaznaczyć, że relacja dwójki głównych bohaterów nie jest zbudowana jedynie na zasadzie przeciwieństw: różnego stylu życia, różnych potrzeb i manier. Realizuje się ona w bardziej subtelny i skomplikowany sposób. Wystawność Walta Disneya zderza się, rzecz jasna, ze skromnością Pameli Travers – jej elokwencja, sztucznie tworzony dystans z jego bezpośredniością i kumpelskim nastawieniem. Łączy ich zbliżone postrzeganie sztuki: funkcji, jaką ma pełnić, i tego, w jaki sposób powstaje. Pod tym względem oboje są sobie bliscy. W tym też tkwi jedna z największych zalet Ratując pana Banksa – czyli jego szlachetne, szczere przesłanie, które mnie przekonuje i w które wierzę. Obraz Hancocka przypomina bowiem czasy gdy filmy nie były zamówionymi produktami marketingowymi. Gdy nie powstawały zgodnie z zasadami popytu i podaży ale poprzez poczucie misji i potrzebę artystycznego spełnienia twórców.
Film Hancocka niewątpliwie jest miejscami zbyt ckliwy, na pewno jednak nie przesłodzony. Nie sposób przedstawionej historii odmówić szczerości, przyjemnego sentymentalizmu i ciepła, z jakim reżyser traktuje bohaterów.
Ratując pana Banksa jest również hołdem dla kina. Wpisuje się on w podobną tendencję, którą w ostatnich latach reprezentowały Artysta i Hugo, a wiele lat wcześniej choćby Deszczowa Piosenka. Przypominają one o magii X muzy. Dla niektórych to wystarczająca rekomendacja.