HUNT FOR THE WILDERPEOPLE. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w buszu
Zawsze wiedziałem, że twórca taki jak Wes Anderson musi mieć inne, alternatywne wersje. Że ta barwna, nieporównywalna z niczym wyobraźnia ma gdzieś swoje mutacje, wariacje, odmienne wcielenia. I dziś, świeżo po seansie Hunt for the Wilderpeople Taiki Waititiego (w wolnym tłumaczeniu: Polowanie na dzikich ludzi), wiem, że duchowy brat Andersona jest Maorysem z Nowej Zelandii.
Każdy z nas co jakiś czas nabiera ochoty na typowy feel good movie, czyli po prostu filmowy poprawiacz nastroju. Dotyczy to zwłaszcza kinofilów, którzy spędzając długie godziny na mierzeniu się z każdym, nawet najtrudniejszym w odbiorze dziełem filmowym, nierzadko potrzebują swoistej odtrutki na wymagający repertuar. Tak było w moim przypadku, gdy wreszcie otrzymałem możliwość obejrzenia najnowszego filmu Taiki Waititiego, nowozelandzkiego reżysera, aktora i komika, odpowiedzialnego m.in. za takie perełki jak Boy i Co robimy w ukryciu, jedną z najlepszych komedii ostatnich lat. Facet, który równie dobrze reżyseruje, co pisze, właśnie kręci swoją pierwszą superprodukcję, Thor: Ragnarok, ale zanim sprawdzimy, jak jego poczucie humoru sprawdza się w Marvelowskim uniwersum, otrzymujemy od Waititiego zachwycający film przygodowy, który swoją bezkompromisowością urzeknie każdego, nawet najbardziej ponurego widza.
Filmy rozgrywające się w nowozelandzkim buszu zyskują światowy rozgłos mniej więcej tak często, jak Adam Sandler robi dobrą komedię, czyli: prawie nigdy. A jednak o Hunt for the Wilderpeople już od czasu styczniowej premiery na festiwalu w Sundance było bardzo głośno – popularny serwis RottenTomatoes.com oszacował świeżość filmu Waititiego na 98%, zaś dziennikarze z RogerEbert.com już w połowie roku wymieniali ten tytuł wśród najlepszych premier 2016 roku. Nie bez przyczyny – ta niepozorna nowozelandzka produkcja jest niezwykle lekką, choć nieunikającą trudnych tematów opowieścią – przypowieść może być nawet lepszym określeniem – o odwadze, przyjaźni i bezinteresowności. Hunt for the Wilderpeople to jednocześnie film drogi, historia o dorastaniu oraz znakomite kino przygodowe z całą galerią przyjemnie zwariowanych postaci.
A najlepsze jest to, że nowozelandzki styl narracji tak bardzo różni się od amerykańskiego. Nie ma tu silenia się na dowcipy, wdzięczenia się do widza i zabiegania o salwy śmiechu. Doskonałe aktorstwo dość konkretnie zbudowanego nastolatka Juliana Dennisona i niepomiernie bardziej doświadczonego Sama Neilla nadaje Hunt for the Wilderpeople specyficznej dynamiki – narracja posuwa się do przodu w szybkim tempie, ale na ekranie nie daje się tego odczuć. Jak gdyby nowozelandzki busz spowalniał bieg wydarzeń, nie wpływając jednak na rytm historii. Dennison wciela się w postać wychowanego w domu dziecka Ricky’ego, który trafia pod skrzydła Belli (Rima Te Wiata) i Heka (w tej roli Neill), nie najmłodszej już pary zamieszkującej w sąsiedztwie wielkich obszarów leśnych, zajmujących – jak twierdzą bohaterowie – milion hektarów. Ricky początkowo usiłuje uciec z domu nowych opiekunów, ale szybko zadomawia się, głównie za sprawą czułej i ciepłej Belli. Wkrótce sprawy przybierają jednak zupełnie inny obrót i chłopak postanawia opuścić dom nowych rodziców. Początkowo nieprzychylny młokosowi Hec ulega głosowi sumienia i rusza na poszukiwania Ricky’ego, co staje się początkiem niesamowitej przygody dwóch ekstremalnie różnych bohaterów.
Hunt for the Wilderpeople to coś w rodzaju Goonies osadzonych w maoryskiej dżungli, z mnóstwem odwołań do współczesnej kultury popularnej z jednej, a do nowozelandzkiej tradycji z drugiej strony. Humor, któremu bliżej do Monty Pythona niż Judda Apatowa, jest tu podskórny, nienachalny, acz wyczuwalny niemal w każdej scenie, zaś wybrzmiewa jeszcze przyjemniej przy akompaniamencie doskonałej ścieżki dźwiękowej, której współautorem jest… Polak Łukasz Paweł Buda! Waititi udowadnia, iż posiada niesamowity dar opowiadania o ważnych i trudnych sprawach z nietypową dla nich lekkością – Hunt for the Wilderpeople to inteligentne kino familijne, w którym zamiast gadających psów i superbohaterów oglądamy (nie)zwyczajnych ludzi, którzy – choć geograficznie dalecy – wydają nam się zaskakująco bliscy.
korekta: Kornelia Farynowska