BOYHOOD. Przedpremierowa recenzja
Zapraszamy na bloga Krzyśka Bogumilskiego KINOFILIA
Gdy wczoraj wieczorem wróciłem do domu z nowego filmu Linklatera, pierwsze co zrobiłem, to nalałem sobie whiskey. Reakcja u mnie nieczęsta. Nieczęsto jednak ma się styczność z takimi filmami. Reżyser, Richard Linklater, postawił 12 lat temu przed kamerą sześcioletniego chłopca i następnie co roku go odwiedzał, żeby kontynuować wyjątkową historię o dojrzewaniu. Efekt: jedyna w swoim rodzaju podróż przez czyjeś życie.
Nie jest to jednak bynajmniej ekshibicjonistyczny materiał dokumentalny w stylu “Tarnation”. Jest to zdecydowanie film fabularny, jego scenariusz wprawdzie ewoluował przez lata i “dostrajany” był z dojrzewającą wizją świata prezentowaną przez Linklatera, zmianami fizycznymi zauważalnymi u aktorów oraz bieżącymi wydarzeniami ze świata zewnętrznego, ale ogólny kształt historii pozostawał niezmieniony, a ostatnia scena pojawiła się w głowie reżysera już na samym początku. Przy tego typu pomysłach należy się liczyć z tym, że film może okażać się być tylko ciekawostką pokazywaną na festiwalach filmowych. Tytułem, którego definiuje kilkunastoletni proces realizacyjny i stanowi o jego jedynej wartości. Linklater jest jednak za bardzo mądrym, doświadczonym i świadomym artystą, żeby do tego dopuścić.
Oczywiście był to projekt bardzo ryzykowny, bo wiele rzeczy mogło pójść źle. Pomijając już skrajnie fatalistyczną wizję nagłego zgonu kogoś istotnego dla dalszej realizacji filmu, ludzkie wypadki losowe oraz choroby, to przede wszystkim ciężko było przewidzieć, czy chłopiec, który jest idealnym wyborem obsadowym w wieku lat sześciu, będzie równie zadowalający po osiągnięciu okresu dojrzewania i czy kilkunastoletni maraton realizacyjny nie dotrze na metę ciągnąc za sobą osiemnastoletnie beztalencie pozbawione ekranowej charyzmy. Linklater zabezpieczył się jednak przed taką ewentualnością, historię obserwujemy z perspektywy młodego bohatera, ale ciężar historii często składany jest na barkach dorosłych, utalentowanych aktorów. Zwłaszcza na początku filmu.
Szczególnie istotna była Patricia Arquette wcielająca się w rolę matki głównego bohatera, Olivii, która jako jedyny dorosły aktor powracała co roku na plan zdjęciowy. Przez kilka lat był to zresztą jedyny kontakt aktorki z pełnometrażowymi produkcjami. Początek ubiegłej dekady był okresem kiedy jej filmowa kariera podupadła i zawodowo spełniała się tylko na małym ekranie w serialu “Medium” (całkiem nieźle zresztą jej to chyba wychodziło skoro wygrała nagrodę Emmy). Rolą w “Boyhood” udowadnia, że jest utalentową aktorką nie obawiającą się zawodowych wyzwań. To jednak nie ona, a Ethan Hawke, najjaśniej świeci pośród dorosłej obsady. Wyrwany żywcem z linklaterowskiej trylogii o związku Jessego i Celine, przechodzi przez te kilkanaście lat mentalną i fizyczną metamorfozę.
Filmową podróż zaczyna jako lekkoduch, wciąż pełen chłopięcego wdzięku, charyzmy i humoru facet zbliżający się do trzydziestki, który lubi się bawić, równie chętnie podejmuje inteligentne rozmowy, kocha dwójkę dzieci spłodzonych z Olivią podczas ich nieudanego związku, ale nie jest jeszcze gotów na “dorosłość”. Na finałowym etapie jest już poukładanym, dojrzałym mężczyzną, który założyl nową rodzinę, świadomie spłodzil nowego potomka, a młodzieńcze ideały i fascynacje poświęcił na rzecz pragmatyzmu i życiowej stabilności. A wszystko to odgrywane przez lata bez nuty fałszu przez wspaniałego Ethana Hawke’a, który w zauważalny sposób dojrzewał wraz ze swoim bohaterem.
Oczywiście najważniejszą osobą, której proces starzenia obserwujemy, jest główny bohater, Mason, grany przez Ellara Coltrane’a. Jest to niecodzienna okazja do obserwowania rozkwitającego na naszych oczach kwiatu, małego chłopca zmieniającego się w młodego mężczyznę, a przy tym obiecującego aktora, szczęśliwie obdarzonego ekranową charyzmą i umiejętnie kreującego postać nieco introwertycznego, ale zdecydowane inteligentnego i w naturalny sposób zabawnego nastolatka o zapędach artystycznych. Możliwie, że to nie tyle kreacja, co prawdziwy sposób bycia Coltrane’a, ale czasem bycie sobą na ekranie jest najtrudniejszym zadaniem aktorskim.
Duża w tym zasługa samego Linklatera, który starał się młodego aktora trzymać w niewiedzy na temat procesu filmowania, nie pokazywać mu gotowego materiału, nie pozwalając tym samym na kreowanie jakiejś nowej, nienaturalnej, ekranowej osobowości, czym mogło zagrozić zobaczenie siebie “z boku”. “Boyhood” jest zresztą jednym z największych zawodowych dokonań Linklatera. Niesamowite podsumowanie jego twórczości, tak często skupionej na obserwowaniu “zwykłych” relacji między ludźmi, codziennych rozmów, które zazwyczaj służyły reżyserowi do wyrażenia swoich niebanalnych życiowych poglądów, ale tak jak treść i sposób przekazu ewoluowały w kolejnych jego filmach, wraz z nabierającym życiowego doświadczenia artystą, tak zmieniał się przez te 12 lat “Boyhood”. A jednak, pozostał przy tym dziełem spójnym, bardziej ciekawym merytorycznie pod koniec historii, ale nie znowu jakoś znacząco odległym od filozoficznych przekonań z początkowego materiału. Zwłaszcza, że obserwowaliśmy kilkunastoletni proces formowania tych myśli i ich finałowy kształt nie wziął się znikąd. Czyż nie można tego powiedzieć o całej twórczości Linklatera?
Pomijając jednak wartość merytoryczną, dojrzewających na naszych oczach ideach i ludziach je głoszących, jest to przede wszystkim film o przemijającym czasie. Reżyser zdołał uchwycić przerażającą prawdę o ludzkim życiu, przypomnieć o kruchości naszej egzystencji i pokazać ją jako pędzący pojazd zmierzający nieuchronie w jednym kierunku, a po przekroczeniu pewnego etapu granicznego, wrzucający wyższy bieg. Przejażdzka nim bywa niewątpliwie fajna, dołączywszy do dopiero rozpędzającego się Masona, chcielibyśmy zostać z nim jak najdłużej, posiedzieć sobie razem na kamieniu, przejść się z aparatem fotograficznym, zapytać jak się ma, zobaczyć ten jego tajemniczy uśmiech i usłyszeć “że jest dobrze”. Ale nie jest dobrze, bo dotarliśmy do stacji przesiadkowej, tutaj zostaniemy porzuceni, bohater dalej pojedzie już sam, a my możemy już tylko zgadywać w jakim kierunku…