Kolejny powrót Arnolda Schwarzeneggera do jego ikonicznej roli chyba nikogo nie dziwi. Ale już powrót Lindy Hamilton jako Sary Connor to pewna niespodzianka. Pozwala wierzyć, że najnowsza odsłona serii – tym razem sygnowana nazwiskiem Jamesa Camerona – będzie przyzwoitą rozrywką, a nie tylko marnym odcinaniem kuponów od uznanej marki. A może jej angaż to znów „gra na sentyment”?
Historia praw autorskich do Terminatora jest długa i zagmatwana. Ale jedno nie ulega wątpliwości: bez Jamesa Camerona, który odzyska je w roku 2019, kolejne filmy wypadały średnio lub żenująco. Tymczasem twórca serii już od kilku miesięcy zapowiada nowe rozdanie. Według wstępnych założeń powstanie trylogia, a prace nad scenariuszem już trwają. Za reżyserię pierwszej części ma odpowiadać Tim Miller – reżyser Deadpoola.
Mimo że Terminator kojarzony jest przede wszystkim z T-800, dla mnie to Sarah Connor pozostaje najważniejszą bohaterką tej opowieści. To ona urodziła wybawcę ludzkości i to ona – o czym warto pamiętać – opowiada nam historię znaną z Dnia sądu. Pamiętali o tym telewizyjni twórcy, decydując się na nakręcenie Kronik Sary Connor. W tytułową rolę wcieliła się Lena Headey. Znacznie gorzej w Terminator: Genisys wypadła w tej roli Emilia Clarke. Żadne z tych wcieleń nie wytrzymuje starcia z kreacją Lindy Hamilton. Nigdy nie była genialną aktorką, ale miała niezwykłą charyzmę, dzięki której oba oblicza (przyszłej) matki Johna Connora pozostają wiarygodne i świetnie bronią się po latach, niemal zawsze znajdując miejsce w zestawieniach takich jak to.
Z drugiej strony angażowanie dwojga najbardziej rozpoznawalnych aktorów serii to też gra na sentymentach widzów, o których w swojej recenzji Terminatora: Genisys pisał Radosław Pisula. Zapowiadając powrót Hamilton, Cameron mówi o przywróceniu dla kina akcji kobiet kończących 50 czy 60 lat (bo skoro dziadkowie mogą, więc dlaczego babcie – nie?), ale uważam to raczej za dopisywanie zbędnej filozofii do prostego zabiegu z powodzeniem stosowanego w nowych odsłonach Gwiezdnych wojen.
Obecność Lindy Hamilton to dodatkowa trampolina pozwalająca popchnąć historię do przodu, jednocześnie nie odstawiając na boczny tor miłośników i fanów dwóch pierwszych części. Przyznaje to nawet ich twórca, zapowiadając, że w swojej nowej trylogii chce „przekazać pałeczkę młodemu pokoleniu”. Wiadomo – trudno wymagać od sześćdziesięcioletniej dziś Hamilton i o dekadę starszego Schwarzeneggera, by oboje grali na pełnych obrotach w potencjalnym hicie kina akcji.
Uczucia mam więc mieszane. Jeśli rzeczywiście ktoś chce się brać za nowego Terminatora, może rzeczywiście niech to będzie sprawdzone trio. Pytanie tylko, czy dzisiejszych widzów w ogóle obchodzi walka Sary Connor ze Skynetem?