search
REKLAMA
Sztuczne światy

Sztuczne światy – ATLANTYDA: ZAGINIONY LĄD

Maciej Niedźwiedzki

24 września 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Pierwsze kadry sekwencji otwierającej Atlantydę: zaginiony ląd nie przypominają rozpoznawalnego wizualnego stylu animacji Walta Disneya. Kojarzyć się mogą raczej z przebojowością i tempem gier komputerowych. Znacznie mniej z sentymentalną tonacją wcześniejszych animacji legendarnego studia. Na horyzoncie dochodzi do potężnego uderzenia. Wygląda to na atak niezidentyfikowanej, zewnętrznej, kosmicznej siły. Powoduje on gwałtowne spiętrzenie wody, tratującej wszystko, co stanie jej na drodze. Co naturalne, w popłochu uciekają przed nią mieszkańcy Atlantydy, korzystający między innymi z latających pojazdów rodem z Gwiezdnych wojen. To zamierzchła przeszłość, ale technologicznie wyprzedzająca nawet nasze czasy.

Woda przelewa się przez mury mitycznego miasta i dociera pod bramy znajdującego się w centrum pałacu. W jego wnętrzach, wśród wszechobecnej paniki, dostrzegamy matkę z kilkuletnią córką. Nad ich głowami pojawia się nagle łagodny promień światła. Matka spogląda w górę, w stronę jego źródła, i powoli zaczyna unosić się w powietrze. Będąc jeszcze w zasięgu rąk kilkuletniej Kidy, ściąga jej z dłoni bransoletkę. Zrozpaczone dziecko zostaje zauważone przez jej ojca, który do niej podbiega i ją obejmuje. Razem spoglądają w stronę nieuchronnie zbliżających się fal. W pewnym momencie pałac zostaje otoczony przez magiczne pole. Powstała kopuła zatrzymuje atak wody, zapewniając bezpieczeństwo części mieszkańców.

Przebojowe otwarcie filmu nabiera pod koniec konkretnego dramatycznego ciężaru. To za sprawą zestawienia dwóch krótkich, ale wymownych scen. W pierwszej z nich widzimy, jak obywatele Atlantydy zostają rozdzieleni przez pojawiające się nad pałacem pole. Oczywiście sporej części mieszkańców nie udało się znaleźć na czas w jego bezpiecznych granicach. Skazani na rychłą śmierć, w desperacji starają się pięściami rozbić niewidzialną ścianę. Duet uznanych reżyserów studia – Gary Trousdale i Kirk Wise (odpowiedzialnych również za Piękną i Bestię  i Dzwonnika z Notre Dame) – łączy tragedię w planie totalnym z tą rozgrywającą się w planie bliskim. Taka jest właśnie druga scena, czyli wcześniej wspomniane rozstanie Kidy z matką. Finał jest łatwy do przewidzenia, ale nie odbiera mu to spektakularności. Całe miasto zostaje zalane i wciągnięte w głębiny oceanu. Potężna cywilizacja w jednym momencie znika z powierzchni Ziemi.

Zaraz potem przenosimy się do Waszyngtonu 1914 roku, gdy Milo Thatch stara się przekonać niechętne mu naukowe grono do sfinansowania jego ekspedycji. Jej celem ma być odnalezienie Atlantydy, której dokładną lokalizację odkrył główny bohater. Nie chodzić ma jednak o poznanie kultury tej cywilizacji, ale o zdobycie tajemniczego źródła energii, którym ponoć  dysponowali mieszkańcy Atlantydy. Ma to być przynęta na potencjalnych inwestorów. W tym kontekście data wyprawy – 1914 – jest nieprzypadkowa. Nietrudno wywnioskować, do jakich działań ten surowiec byłby później wykorzystany. To nie tylko cenny artefakt, ale również potencjalna broń, stwarzająca duże zagrożenie, gdyby trafiła w nieodpowiednie ręce. Nie może więc dziwić, że za grupą podróżników idzie regularne wojsko.

Jeśli Kino Nowej Przygody posiada swój idealny obraz w wyobraźni widzów, to Atlantyda wydaje się jego perfekcyjną realizacją. To gatunkowy składak, czerpiący i z estetyki science fiction, i z zawrotnego tempa kina przygodowego, oplecionego wokół przełomowego wydarzenia. Podanego jednak w lekki, humorystyczny sposób. Naszym przewodnikiem w tej podróży jest Milo, kolejny odkrywca – poszukiwacz wzorowany na Indianie Jonesie. Animacja Trousdale’a i Wise’a ma w sobie ironię przeboju Stevena Spielberga i różnorodność lokacji Gwiezdnych wojen. Animacja Disneya jest duchową spadkobierczynią tamtej formuły kina, powołującą się na nie klimatem i wizerunkami bohaterów.

Atlantyda: zaginiony ląd jest też kolejną wariacją o kulturowej konfrontacji rozgrywającej się na linii jainny, obecnej już w Pocahontas czy Tarzanie. Ten wątek wybrzmiewa w ostatnim akcie filmu, gdy dorosła Kida oprowadza Milo po ruinach pozostałych kiedyś wielkiej Atlantydy. W Amerykaninie rodzi się wtedy nowa wrażliwość, zmieniają się jego priorytety. Disney po raz kolejny rozlicza się z tragicznymi skutkami kolonializmu. Tym razem jednak przy pomocy alegorii i fantastyczno-naukowego sztafażu.

Animacja z 2001 roku wciąż robi wrażenie wysoką jakością realizacji. Graficy osiągają mistrzostwo w operowaniu światłem, w precyzyjności rysunku i liczbą detali na każdym planie. Atlantydę trudno jednak zaliczyć do szczytowych osiągnięć studia. Jest bowiem filmem nie do końca spełnionym. To raczej filmowy rollercoaster, czyste kino atrakcji stawiające wszystko na wizualny efekt, dopiero potem na emocjonalną podróż bohaterów. W złotych dla Walta Disneya latach dziewięćdziesiątych, kiedy studio wchodziło na artystyczny szczyt, proporcje te były rozłożone zdecydowanie inaczej. Z dzisiejszej perspektywy nowa twórcza strategia nie tylko świadczy o ewolucji zasłużonego studia, ale wydaje się symptomatyczna dla całego kina familijnego tamtego okresu.

korekta: Kornelia Farynowska

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA