SZYBKA PIĄTKA #42. Najlepsze filmy pierwszego półrocza 2017 roku

Czas leci szybko. Pierwszego dnia tego miesiąca powitaliśmy drugą połowę roku. Czas zatem spojrzeć za siebie i pomyśleć, co do tej pory przyniósł nam 2017 rok. Blockbustery, komedie, kino festiwalowe, animacje, a może produkcje Netflixa? Zobaczcie, co przypadło do gustu naszej redakcji.
Filip Pęziński
- Strażnicy Galaktyki vol. 2 – autorskie, postmodernistyczne kino z robotami-prostytutkami w disneyowskim filmie za 200 milionów dolarów? Warto było zaryzykować, bo to najlepszy film z Kinowego Uniwersum Marvela. Zwariowany, zabawny, oryginalny, a w finale niezwykle wzruszający. James Gunn daje czadu!
- Logan: Wolverine – gorzkie, nihilistyczne i krwawe kino dla dorosłych w uniwersum X-Men za prawie 100 milionów dolarów? Zdecydowanie warto było dać Jamesowi Mangoldowi wolną rękę, bo w poruszający sposób przedstawił nam pożegnanie z postacią Logana i kultową już kreacją Hugh Jackmana.
- Wonder Woman – DC w zaskakującej formie – z porządnym scenariuszem i budzącą sympatię protagonistką. Dodać to tego moją miłość do kina superbohaterskiego i cudownej Gal Gadot, a nie zwracam uwagi na ewentualne potknięcia.
- Kong: Wyspa Czaszki – to jeden z tych filmów, które zamieniają serce w gorący popcorn, a krew w napędzającą je Coca-Colę. Kiedy w jednej scenie zobaczyłem maskę gazową, szkielety, katanę i pterodaktyle, wiedziałem już, że dla Wyspy czaszki bracia Lumière wymyślili kino.
- Obcy: Przymierze – wiem, że film ani dobrze się nie sprzedał, ani tym bardziej nie zyskał uznania widzów, ale mnie zwyczajnie kolejny Obcy od Ridleya Scotta porwał. Dobry klimat, rewelacyjna strona wizualna, wciągająca historia i znakomity Michael Fassbender w tym przypadku wystarczyły.
Jacek Lubiński
- Okja – mała dziewczynka, duża świnia, mnóstwo frajdy! Póki co tylko na Netflixie.
- Split – o takiego Shyamalana walczyłem, na taką konkluzję czekałem od lat. Już nie mogę się doczekać co dalej.
- Milczenie – kino niełatwe, ale jako jedno z nielicznych w ostatnim czasie zachodzące głęboko za skórę. Wciąż o nim rozmyślam.
- Baby Driver – Edgar Wright zawsze wchodzi pysznie bez popity, i tak jest również tutaj. Plus fajny soundtrack.
- Uciekaj! – trochę pomysłowej świeżości w gatunku. Co prawda od pewnego momentu całość siada, ale zanim do tego dochodzi, gra z widzem jest naprawdę pyszna i angażująca.
Mikołaj Lewalski
- Manchester by the Sea – na pierwsze miejsce zasłużył za niesamowitą wrażliwość, zaskakująco dużo ironicznego humoru i autentyczne, niewymuszone emocje. Za prawdziwych ludzi na ekranie, a nie filmowe postaci.
- Logan – kto by pomyślał, że po przaśnej Apokalipsie dostaniemy film w uniwersum X-Menów, który spróbuje nas kupić nie przegiętym CGI, a chwytającą za serce historią, emocjonalną głębią, świetnym westernowym klimatem i surową brutalnością.
- Baby Driver – ograny koncept podany w formie najczystszej perełki kina akcji. Wszystko tu gra bez fałszu: muzyka, montaż, obsada, napięcie – satysfakcja widza gwarantowana.
- John Wick 2 – Keanu jest dla mnie nowym bogiem gatunku. Elegancki, przeszarżowany, zabójczy i drewniany. Oglądanie jego akrobacji to czysta przyjemność, zwłaszcza że są fenomenalnie nakręcone i udźwiękowione, a twórcom należy przybić piątkę za kreację świata.
- Czerwony żółw – jedna z najpiękniejszych animacji, jakie widziałem. Subtelna, pełna ciepła i emocji, przy jednoczesnym zachowaniu godnej podziwu oszczędności w stosowanych zabiegach.
* wyróżnienie: Obcy: Przymierze – nie jest to film pozbawiony zgrzytów, ale pełne brutalności zderzenie nadziei bohaterów z rzeczywistością zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Geneza samego Obcego okazała się naprawdę interesująca, zdjęcia przepiękne, a muzyka upiorna i pasująca do mrocznego wydźwięku filmu. Choć dawno wyrosłem z lęku przed potworami, to od maja miałem już kilka koszmarów, które ewidentnie zainspirowało Przymierze.
Szymon Pewiński
- Toni Erdmann / Sieranevada – nie potrafiłem zdecydować się, który z nich zrobił na mnie większe wrażenie. Ten pierwszy – jednak bardziej uniwersalny – to nie tylko opowieść o mniej lub bardziej udanych próbach odbudowania relacji na linii dorosłe dziecko – rodzic, ale też gorzka pigułka dla pogrążających się odmętach wynoszonej na piedestał samorealizacji. Sieranevada to kolejny film z Rumunii udowadniający, że do stworzenia arcydzieła wystarczy prosta historia, kilkanaście znakomicie rozpisanych postaci i trzypokojowe mieszkanie, w którym kumulują się rodzinne, społeczno-obyczajowe i polityczne konflikty.
- Manchester by the Sea – z pozoru historia, jakich w kinie było wiele, bo od początku domyślamy się, że główny bohater przeżył ogromną tragedię, przed którą nieudolnie ucieka. Nieśpieszne tempo, sporo podszytego smutkiem poczucia humoru i TA znakomita scena w wykonaniu Caseya Afflecka i Michelle Williams grających byłych małżonków, którzy mając tak wiele do powiedzenia, niewiele mówią, wiedząc, że ich słowa są i tak zbędne w obliczu tragedii potrafiącej zabić prawdziwą miłość. Świetne kino o wybaczaniu samemu sobie.
- Uciekaj! – daleki jestem od nazywania tego filmu arcydziełem, ale jego siła tkwi w bezpretensjonalnej zabawie gatunkami. A tej zabawy przez 100 minut dostarcza mnóstwo. No i przy okazji to znacznie ciekawsza niż oscarowy Moolight opowieść o międzyrasowych ukrytych konfliktach i fobiach.
- Elle – Isabelle Huppert łączy siły z Paulem Verhoevenem i przez ponad dwie godziny (nieprzypadkowo oczywiście) mamy wrażenie, że oglądamy połączenie Pianistki z Nagim instynktem. Z pozoru nie mogło się udać, pierwsza godzina jest znacznie lepsza niż kolejna, ale film Holendra zostaje w głowie. Tak jak jego początkowa scena.
- Split – drugi na liście film powracających do formy reżyserów. M. Night Shyamalan ma u boku Jamesa McAvoya, a najlepszą od lat historią przywraca wiarę w przerażające, filmowe opowieści o zawiłościach ludzkiego umysłu.
Jarosław Kowal
John Wick po raz drugi przywrócił wiarę we współczesne kino akcji, a superbohaterowie jeszcze nigdy nie byli w tak dobrej formie, ale w pierwszej połowie 2017 roku w polskich kinach rządziły przede wszystkim horrory i bynajmniej nie mam na myśli fatalnego Rings czy sztampowej Mumii. Najlepiej wypadły produkcje kameralne.
- Zło we mnie – mnóstwo napięcia, zero jump scare’ów, doskonała gra z efektem Kuleszowa i kolejna świetna rola Emmy Roberts.
- Autopsja Jane Doe – liczyłem na przyzwoite kino klasy B, a dostałem horror, który straszy nie tylko z definicji, ale przede wszystkim dzięki świetnemu scenariuszowi.
- Zombie Express – temat żywych trupów przerabiany był już na dziesiątki sposobów, jednak Koreańczykom udało się stworzyć coś nowego, pełnego akcji i emocjonalnych uniesień.
- To przychodzi po zmroku – w horrorach zawsze najstraszniejsze jest to, czego widz nie nie może zobaczyć, czego trzeba się domyślać. Film Shultsa to sto minut snucia przerażających domysłów.
- Uciekaj! – ponury, wesoły, ciekawie komentujący temat poprawności politycznej. Debiut Jordana Peele to tak wysoko zawieszona poprzeczka, że aż współczuję mu porównań po nakręceniu drugiego filmu.
Damian Halik
- Song to Song – mówcie co chcecie, ale nowy film Terrence’a Malicka to piękny epos o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie. Wystarczy „mieć serce i patrzeć w serce”, by to dostrzec.
- Logan: Wolverine – ostatni występ Hugh Jackmana w roli Rosomaka był jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Nie zawiodłem się – Logan: Wolverine to godne pożegnanie tej kultowej postaci i spory ból głowy dla 20th Century Fox, bo nieprędko będą mogli zastąpić Australijczyka.
- Split – wielki powrót M. Nighta Shyamalana i kolejna świetna kreacja Jamesa McAvoya. Już czekam na kolejny ruch indyjskiego reżysera.
- Ghost in the Shell – wiele już na ten temat powiedziałem, ale powtórzę raz jeszcze: amerykańska wizja GitS wcale nie wypada tak źle, jak mogłoby się zdawać. Nie jest wybitnie, momentami bywa łopatologicznie, ale 90% negatywnych komentarzy na temat tego filmu nie dotyczy jego słabości, a odmienności od genialnego anime. Wiele osób zapomina jednak, że animacja z 1995 miejscami mocno odbiegała od materiału źródłowego, co Sanders wykorzystuje (na swoje nieszczęście).
- Obcy: Przymierze – poza sporą dozą niedorzeczności i wywołaniem całej akcji nieco na siłę (by zapobiec wydarzeniom, wystarczyłoby przestrzegać przepisów BHP), ciężko nie docenić Ridleya Scotta za to, że wciąż mu się chce. Obcy: Przymierze zdaje się szwankować na tych samych polach, co poprzedzający go Prometeusz, jednak nie sposób nie dostrzec wartości metafizycznej, wzbogacającej całe alienowe uniwersum.
Wyróżnienie: Paterson – film co prawda wszedł do kin 30 grudnia, ale zakładam, że mało kto miał czas go zobaczyć jeszcze w zeszłym roku. A warto, bo takie obrazy w kinie rzadko się zdarzają. Prosta historia o codziennej monotonii, wzlotach i upadkach oraz miłości (zarówno tej do drugiego człowieka, jak i tej, jaką darzy się swoje pasje), która wszystko to skleca do kupy.