Publicystyka filmowa
UWE BOLL. Niepohamowany szał tworzenia
UWE BOLL. NIEPOHAMOWANY SZAŁ TWORZENIA to barwna opowieść o kontrowersyjnym reżyserze, który łączył widzów w krytyce swoich filmów.
Między zwykłymi widzami a zawodowymi krytykami filmowymi różnice zdań zazwyczaj są olbrzymie – to, co podoba się jednej grupie, najczęściej nie przypada do gustu drugiej i vice versa. Niezmiernie rzadko zdarza się, by były one tak zgodne w swych osądach, zatem warto zacząć rys biograficzny najgorszego reżysera świata od pozytywu: Uwe Boll łączył ludzi. Po premierach jego filmów (a często jeszcze przed) krytycy i miłośnicy kina szli ramię w ramię, by wyraźnie dać niemieckiemu „artyście” do zrozumienia: nie chcemy twoich gniotów.
Wciąż jeszcze zdarza się, że Uwe Boll nazywany jest „współczesnym Edem Woodem„, jednak to zwykła kalka, slogan nawiązujący do niesławnego reżysera z dawnych lat, który pojawia się w odniesieniu do wszystkich miernot, jakie próbują zawojować rynek filmowy. Tymczasem Uwe Boll dawno już przerósł legendę i sukcesywnie tworzył własną, na przestrzeni szesnastu lat dając się poznać nie tylko jako filmowy nieudacznik, ale i niepotrafiący pogodzić się z porażką furiat. Wszystko to skończyło jednak przed rokiem.
21 października Uwe Boll udzielił wywiadu gazecie „Metronews” z Toronto. Rozmowa dotyczyć miała filmu Rampage 3: Zamach na prezydenta, jednak reżyser nieoczekiwanie ogłosił przy tej okazji, że wybiera się na wcześniejszą emeryturę. Dokonało się to kilka dni później, tuż po premierze jego nowego dzieła.
Była środa, 26 października 2016 roku. Internet oszalał z radości
Cała ubiegła dekada należała do niego. Uwe Boll siłą wdarł się do przemysłu filmowego, utożsamiając się przy tym z Davidem Lynchem czy Sergio Leone. Dostrzegał niewidzialną dla świata zewnętrznego nić, jaka łączyła go z wirtuozami kina – zwłaszcza tym pierwszym, który przecież także nie zdobył aż tak szerokiego uznania, na jakie bezsprzecznie zasługuje. Lynch jest dla wielu reżyserem zbyt trudnym, lecz trzeba mu oddać, że to artysta w pełnym tego słowa znaczeniu. Boll natomiast bardzo chciał taki być, ale jedynym, co tak naprawdę mu wychodziło, było zbieranie funduszy na swoje mierne produkcje.
Uwe Boll urodził się w 1965 roku w zachodnich Niemczech, w miejscowości Wermelskirchen nieopodal Kolonii. Filmowe powołanie spłynęło na niego, gdy jako dziesięciolatek ujrzał Marlona Brando w Buncie na Bounty. Wiedział już, że chce robić filmy i – jak wielu uznanych reżyserów – od najmłodszych lat próbował swoich sił w starciu z kamerą. Powołanie było tak silne, że nie wyobrażał sobie rezygnacji z marzeń. Wybrał studia, które mogły mu pomóc – najpierw reżyserię w Monachium i Wiedniu, następnie film, marketing i zarządzanie, a także literaturę na uniwersytetach w Kolonii i Siegen. Na ostatnim z kierunków dorobił się nawet doktoratu! Wiedza to jednak za mało, by przekuć ją w sukces.
Boll zaczynał karierę od reklam. Miał w portfolio takie marki jak Porsche czy Lucky Strike, ale wciąż ciągnęło go na wielki ekran. Jeszcze w Niemczech nakręcił kilka kiepskich produkcji – to były lata 90., miał więc sporo wymówek. Na przełomie wieków przeniósł się jednak do Kanady, gdzie „zabłysnął” dreszczowcami Mordercza obsesja (2000) i Blackwoods (2001) oraz dramatem Serce Ameryki (2002) – budżet każdej z tych produkcji opiewał na około trzy miliony dolarów. Ich oceny są miażdżące, ale początki bywają trudne, prawda?
Kolejnym krokiem ku świetności była decyzja o specjalizacji. Uwe Boll – jak na łebskiego biznesmena przystało – pragnął wypełnić niszę, jednocześnie oszczędzając na marketingu. Postanowił kręcić ekranizacje gier, których nazwy były już wówczas na tyle rozpoznawalne, by nie musiał ich nadmiernie reklamować. Był jednym z prekursorów gatunku, jak jednak wielokrotnie wspominał, wybór ten wynikał z kalkulacji – sam nigdy nie grywał w tytuły, które chciał przenosić na wielki ekran. To niestety widać.
Zaczęło się od Domu śmierci (2003) za siedem milionów dolarów. Dalej poszło już z górki: Alone in the Dark: Wyspa cienia (2005, budżet: 20 000 000$), BloodRayne (2005, 25 000 000$) i Dungeon Siege: W imię króla (2007, 60 000 000$!). Grubo ponad sto milionów dolarów wyrzucono w błoto. Fanom gier nie spodobały się adaptacje zupełnie oderwane od ducha pierwowzoru, zresztą filmy te nie podobały się nikomu.
Ubogie scenariusze, brak klimatu oraz fatalna realizacja sprawiają, że źle ogląda się twórczość Uwe Bolla.
Cienka granica między geniuszem a szaleństwem
W trakcie całej kariery Uwe Boll nakręcił trzydzieści dwa filmy – żaden nie odniósł sukcesu. Przynajmniej w sensie artystycznym, bo po latach telewizyjnych emisji oraz tysiącach wyprzedaży płyt DVD w hipermarketach (podczas których twórczość Niemca okupowała koszyki z najtańszymi tytułami, gdzie i tak mało kto chciał zajrzeć) część produkcji wyszła na niewielki plus. Innymi słowy: to setki milionów dolarów, które można było przeznaczyć na jakiś szczytny cel lub po prostu ustawić na stosie i podpalić, niczym Joker w Mrocznym Rycerzu. To właśnie ten poziom szaleństwa prezentował Uwe Boll. Doskonałym przykładem będą tu słowa Guinevere Turner (współscenarzystka American Psycho), która miała napisać scenariusz do filmu BloodRayne:
Zdarzyła mi się dwutygodniowa obsuwa. Uwe Boll zadzwonił do mnie, wrzeszcząc: „Zrobiłaś mi cholerne świństwo! Okłamałaś mnie! Gdzie jest mój scenariusz?!”. Oznajmiłam managerowi, że nie chcę, by ten facet kiedykolwiek jeszcze do mnie dzwonił. Tak czy inaczej, tydzień później dostarczyłam skrypt… a on był po prostu zachwycony. Stwierdził: „Świetnie, jutro zaczynamy produkcję!”. Byłam w szoku. To był tylko wstępny szkic, spodziewałam się rozmów na ten temat. Poprawek – jak to zwykle bywa. Uwe Boll postanowił jednak, że wystarczy mu to, co ma, po czym wyrwał z kontekstu i nakręcił jakieś 20%.
Po wszystkim zadzwonił do mnie producent: „Nie denerwuj się, Guinevere… Uwe pozmieniał wszystko i kazał to odegrać aktorom”. Podczas premierowego pokazu byłam chyba jedyną osobą, która miała niezły ubaw. Dobry Boże – pomyślałam – to jest film za dwadzieścia pięć milionów dolarów?
Podobnie bywało z aktorami, którzy bardzo szybko żałowali podjęcia współpracy z niemieckim reżyserem. Ogólnie rzecz biorąc, niebywale trudno jest znaleźć w jego dorobku warte uwagi tytuły, ale szukając na siłę, należy pamiętać o kontrowersyjnym Postalu (2007, budżet około 15 000 000$). To ekranizacja gry tak złej, że warsztat Bolla doskonale pasował do jej stworzenia. Z czysto technicznego punktu widzenia jest to więc kolejny gniot, ale po raz pierwszy (i jedyny) przynajmniej częściowo odpowiadający pierwowzorowi, co podkreślają niektórzy fani bulwersującej gry.
Poszczególne „dzieła” osiadłego w Vancouver reżysera nie są jednak warte dogłębnej analizy. To chłam, którego twórca uważa się za niedocenionego artystę. Trudno nie dostrzec tu podobieństwa do Tommy’ego Wiseau, któremu zawdzięczamy kultowe The Room. Różnica polega na tym, że (prawdopodobnie) pochodzący z Polski filmowiec zbił na swym koszmarku olbrzymi kapitał i po latach kąpie się w blasku fleszy, jakie sprowadziło na niego powstanie filmu The Disaster Artist – Boll natomiast wolał wkroczyć na wojenną ścieżkę.
Zaczęło się od krytyki, jaka spłynęła na niego jeszcze przed rozpoczęciem produkcji Postalu. Nikt nie chciał, by tworzył on kolejną nieudolną ekranizację gry. Negatywnie o Niemcu wypowiadali się też między innymi Roger Avary czy Quentin Tarantino. Wówczas Uwe Boll po raz pierwszy nie wytrzymał i.
.. swoich hejterów postanowił wyzwać na pojedynek bokserski, nadając sobie przydomek „Raging Boll” (nawiązanie do oryginalnego tytułu Wściekłego byka Martina Scorsesego). Zmierzył się z pięcioma z nich. Agresja z czasem zaczęła jednak coraz częściej znajdywać ujście, zwłaszcza w słowach reżysera. Sponsorzy powoli odsuwali się od sfrustrowanego artysty – budżety malały, jakość nie rosła, a złość spowodowana przebywaniem na peryferiach przemysłu filmowego coraz częściej znajdowała upust na wideoblogu Uwe Boll Raw.
Baczny obserwator życia społecznego
Nieraz krytycy oraz część środowiska (na czele z Michaelem Bayem, George’em Clooneyem, Bradem Pittem i Angeliną Jolie) wyzywani byli od niedorozwojów. Każdy, kto nie zgadzał się z niemieckim reżyserem, w odpowiedzi słyszał krótkie: „Go Fuck Yourself!” lub nieco mniej wyszukane wycieczki osobiste pod adresem swojej matki. W pewnym momencie zaczęto nawet nazywać go „Donaldem Trumpem showbiznesu”. Ostatecznie przelało się to także na język filmowy.
Trzyczęściowa seria Rampage to nic innego niż wentyl bezpieczeństwa dla negatywnych emocji Bolla. W końcu mowa o rozwałkach, których niepokorny mściciel dokonuje na przedstawicielach najwyższej warstwy społecznej w USA.
Warto też pamiętać, że Uwe Boll to nie tylko ekranizacje gier. Niemiec kilkukrotnie powracał do horrorów, od których przecież zaczynał swoją przygodę za oceanem. Do tego doszła świadomie-parodystyczna Blubberella oraz kilka filmów wojennych (Szczury tunelowe, Darfur), wśród których znalazło się też Auschwitz – co niektórzy krytycy określili mianem filmowego holokaustu.
Uwe Boll zdawał się jednak niepowstrzymany. Nie pomagały cyklicznie odbywające się akcje „Stop Uwe Boll”, które organizował niejaki Richard Kyanka, podobnie jak petycja, pod którą podpisało się niemal 400 000 osób. Ostatecznie jednak rynek zaczął weryfikować poczynania niemieckiego reżysera. Bez wielkich pieniędzy inwestowanych przez firmy zewnętrzne oraz na skutek malejącej sprzedaży płyt DVD/Blu-ray Boll nie mógł dalej tworzyć. W geście rozpaczy spróbował jeszcze poszukać szczęścia w finansowaniu społecznościowym, jednak i to zakończyło się fiaskiem, ostatecznie pieczętując los niespełnionego artysty.
Wątek DVD/Blu-ray, czyli naturalnego następcy kaset VHS, jest tu o tyle ciekawy, że Uwe Boll miał realną szanse na trafienie do miłośników kina klasy Z. To właśnie oni byli w głównej mierze odbiorcami twórczości niemieckiego reżysera, jednak brak dystansu do siebie sprawił, że zamiast robić lemoniadę ze znalezionej cytryny, Boll usilnie próbował uzyskany z niej sok wkrapiać do oczu postronnych widzów. Uwielbienie fanów kinematografii niskich lotów nie było tym, czego Niemiec oczekiwał. Miotał się, jego frustracja stale rosła i coraz częściej wylewała się z jego ust podczas sesji na wideoblogu. Ten zresztą prowadzony jest po dziś dzień, a Uwe Boll ma chwilę niewielkiego triumfu wobec zataczającego coraz szersze kręgi seksualnego skandalu w Hollywood.
Poza wycofaniem się i ograniczeniem wyłącznie do roli obserwatora oraz komentatora bieżących wydarzeń Uwe Boll nie zrezygnował z biznesu. Nieraz w napadach szału wykrzykiwał, że ma na tyle pieniędzy, by do końca życia nie pracować i nie robić nic poza grą w golfa. Część oszczędności zainwestował jednak w restaurację Bauhaus, którą prowadzi w Vancouver. Co ciekawe, w przeciwieństwie do jego twórczości, lokal z nowoczesnymi wariacjami na temat tradycyjnej kuchni niemieckiej zbiera doskonałe recenzje.
Może to właśnie droga, którą Uwe Boll powinien przemyśleć na przyszłość? Zapewne filmowe marzenia nigdy go nie opuszczą, ale przecież wciąż zdarza mu się wcielać w rolę producenta. Co do jego ulubionego gatunku filmowego, ekranizacje gier nawet bez niego świetnie sobie radzą z zawodzeniem oczekiwań graczy. Co prawda nie robią tego permanentnie, technicznie są znacznie bardziej dopracowane, ale Resident Evil: Ostatni rozdział, Warcraft: Początek czy Assassin’s Creed dobitnie pokazały, że gry to nie tylko problem pewnego niemieckiego artysty-szaleńca. Następna w kolejce czeka już odmłodzona Lara Croft, która zionie rozczarowaniem już na poziomie zwiastuna. Tymczasem Uwe odpoczywa i kto wie, może wykorzysta przerwę na filmowe dokształcenie się, by kiedyś jeszcze nas zaskoczyć?
korekta: Kornelia Farynowska
