Lena Góra o filmie ROVING WOMAN: „Nigdy nie będzie lepiej, jeśli będziemy musieli udawać, że zawsze jesteśmy silni”

Czy możemy robić mądre, głębokie feministyczne kino o delikatnych kobietach? – pyta retorycznie Lena Góra – Polka, Amerykanka, aktorka, filmowczyni. Jej najnowszy film, którego producentem wykonawczym jest Wim Wenders, jest właśnie tego typu dziełem. Lena pracowała przy nim jako współscenarzystka, producentka i aktorka. Mieliśmy okazję porozmawiać z nią nie tylko o Roving Woman, lecz także o kobiecości, delikatności, cierpieniu i wstydzie.

Natalia Hluzow: W ostatnich latach mamy w kinie coraz więcej historii o kobietach opowiedzianych z perspektywy kobiet, przepuszczonych przez filtr kobiecej wrażliwości. Dlaczego w Roving Woman zdecydowałaś się opowiedzieć właśnie tę konkretną historię o tej konkretnej kobiecie?
Lena Góra: Ważną cechą, której się przyglądam, której szukam sama w sobie, którą kocham sama w sobie, a która często jest – wydaje mi się – oceniana jako cecha nie najlepsza u kobiet, jest delikatność. Bo „kobieta musi być dziś silna!”. Silne kobiety są dziś bardzo propsowane, co jest oczywiście super, bo sama jestem (przynajmniej pozornie) silniejsza od Sary i bardzo mi to w życiu pomaga. Ta pozorna siła, której się nauczyłam, ułatwia mi współgranie w społeczeństwie z innymi ludźmi. Jednak co jeśli kobieta jest naprawdę delikatna, niewinna, krucha, łagodna i nie ma takiej siły, żeby z tym całym światem się zmierzyć głową w głowę? To, czy możemy robić mądre, głębokie feministyczne kino, które właśnie nie ocenia jej za to, że jest delikatna? W którym świat jej zaraz za to nie zgwałci, nie zamorduje? Taka bohaterka była dla mnie bardzo ważna. Bardzo chciałam taką postać wziąć pod lupę – i dla tego typu ludzi, którzy obejrzą ten film, i dla innych, i w jakiś sposób też dla samej siebie, żeby pozwolić sobie na taką „słabość” i zobaczyć, co się wtedy wydarzy.
NH: Powiedziałaś bardzo ciekawą rzecz. Bo wydaje mi się, że w kinie wreszcie troszeczkę odchodzimy od pokazywania, że jak już w centrum uwagi jest bohaterka, to musi być superwoman. Te kobiece słabości coraz częściej pojawiają się w filmach i serialach, ale mimo wszystko rzadko pokazuje się protagonistkę, która jest z tych słabości utkana. Tutaj mamy bardzo mocne wejście w świat Sary, w którym jest nam niewygodnie już na starcie. Niewygodnie nam myśleć o tym, że większość z nas była kiedyś w podobnej sytuacji…
LG: Tak, dziękuję, że to zauważyłaś. Bo opowiadanie cały czas o kobietach jako o superwomen, silnych, sprytnych, twardych, politycznie zaangażowanych… To jest oczywiście świetne, bo my też to mamy w sobie i na pewno ważne jest, żeby to dostrzegać, żebyśmy mogły być na równi z mężczyznami. Ale ja chciałabym, żebyśmy przypomnieli sobie, jaka piękna jest kobieta, kiedy jest „messy”, jest krucha, dzika, wolna, sika, krzyczy, kłamie, próbuje sobie radzić, ma okres, jest słodka, dziwna, potrzebuje pomocy… I ja totalnie taka jestem. A czuję, że związki, w których byłam, czy generalnie społeczeństwo, wywierają dużą presję na to, żebyśmy takie jednak nie były. Ja uważam, że nigdy nie pójdziemy w dobrą stronę, jeśli będziemy musiały udawać tylko jedną wersję siebie. To się nigdy nie uda. Uda się, gdy zakochamy się na nowo w kobietach takich, jakimi są naprawdę.
NH: Dokładnie tak. I uważam, że ten film jest wspaniałą cegiełką w procesie budowania tego nowego wizerunku kobiety w kinie. Film jest dedykowany Connie Converse – czy ona też była taką kobietą? Jak wpadliście na jej historię? Bo muszę się przyznać, że ja nigdy o niej nie słyszałam.
LG: O niej w ogóle mało kto na całym świecie wiedział, bo też nie starała się, żeby było o niej głośno. A to była taka świetna, niesamowita, delikatna kobieta, która robiła bardzo delikatną muzykę, w której mówiła właśnie o tym, że ona nie wie, jak ma być taką, jaką ma być, że trudno jest być kobietą… Do tego dochodziła presja bycia osobą publiczną, robienia kariery muzycznej. Znam to bardzo dobrze.
Więc była taką moją ostoją w szukaniu samej siebie. To, że w pewnym momencie się po prostu spakowała i uciekła od tego wszystkiego, to bardzo mi się spodobało, bo to jest chyba największy strach ludzi – być kompletnie samemu. A ona była jak Thelma i Louise, tyle że sama Thelma. Była sama. Zachwyciła mnie jej odwaga. Być może ona nie żyje, może popełniła samobójstwo, ale nigdy ani ona, ani jej samochód nie zostały odnalezione. Jedyną opcją jest, że wjechała w jakąś wodę razem z tą furą.
Więc tym bardziej cieszę się, że możemy o niej rozmawiać i że w ogóle ludzie zaczynają o niej myśleć i słuchać jej muzy. Niedawno wyszła nawet o niej książka świetnego dziennikarza Howarda Fishmana To Anyone Who Ever Asks: The Life, Music, and Mystery of Connie Converse. W Nowym Jorku zaczęli o niej pisać, nagrywać podcasty. Podoba mi się myśl, że można po prostu powiedzieć „pierdolę to” i rzucić to wszystko. A potem może ktoś Cię sam znajdzie i zrobi o tym film…

NH: W jednym z wywiadów mówiłaś o tym, że Roving Woman to właśnie film o odwadze, o wolności, uwolnieniu się od pewnych sytuacji… Ale dla mnie – mimo że widzę te aspekty – to jednak przede wszystkim jest film o samotności.
LG: Ja tak naprawdę nie lubię mówić, o czym jest ten film. O odwadze? Nie wiem. O samotności – pewnie. Albo o relacjach, albo o szukaniu siebie, albo jakiejś obecności w świecie, w relacji do innych i siebie, o niewidzialności pewnie też. Odwaga ma tu znaczenie jako rezultat – że fajnie, jeśli ten film ją rozbudzi w kimś, kto go zobaczy. No ale tak, samotność to jest wielka i gruba rzecz.
NH: Dlatego dla mnie to jest bardzo smutny film. Bo każdy, kogo Sara spotyka, może poza jedną parą w przyczepie, każdy pokazuje lub mówi jej o tym, że jest sam i że ta samotność to jest coś stałego i że tylko bywamy z innymi ludźmi w jakichś relacjach, ale tak naprawdę od początku do końca zawsze jesteśmy sami.
LG: To prawda. Nawet w relacjach często jesteśmy samotni, no nie?

NH: To jest chyba główna lekcja, jaką ona otrzymuje w tym filmie. I dla mnie ta lekcja jest przygnębiająca.
LG: A dla mnie właśnie kojąca! Bo pokazuje, że samotność to jest rzecz nieunikniona. A w nas jest ta ciągła potrzeba łączenia się z kimś, oszukiwania tej samotności, walczenia o brak samotności… To się ujawnia też w potrzebie bycia na scenie, na Instagramie, zdobywania lajków – to jest totalne zaspokajanie tej potrzeby braku samotności, bo przecież kocha cię wielu. Każdy jest dziś trochę sławny na tym swoim profilu Instagramowym, ma swoją małą publiczność.
NH: Ale to jest właśnie takie pudrowanie samotności…
LG: Tak, to wszystko to jedna wielka iluzja. Polecam natomiast medytacje, bo to jest dla mnie jedyna przestrzeń, gdzie znajduję szczere bezpieczeństwo. I różni mądrzy ludzie, którzy uczą medytacji, opowiadają o tym, że źródłem ludzkiego cierpienia jest to, że chcemy się od niego uwolnić. (śmiech) A ono jest nieuniknione. I w momencie, kiedy przestajemy się z tym zmagać, tak desperacko próbować uchronić się od cierpienia, od samotności, od strachu, bo one są częścią życia, to następuje… Uwolnienie. Kiedy pozwolisz temu po prostu sobie być, to nagle to cierpienie traci moc, bo nie dajesz mu energii. I ten film jest trochę o tym – bo ona na końcu uwalnia się nie od samotności tylko od walki z samotnością. Nie, że znalazła sobie nowego faceta, żeby się z nim połączyć – bo to by było znowu to pudrowanie.
NH: To prawda, to bardzo dobrze wybrzmiało w tym filmie. Bo myślę, że problem z cierpieniem nie polega tylko na tym, że się na nim skupiamy i chcemy się go pozbyć, ale też na tym, że my się wstydzimy cierpieć. A mam wrażenie, że Sara właśnie od samego początku idzie w to i że ona się tego nie wstydzi. Nie wstydzi się swoich emocji, jakiekolwiek by one nie były.
LG: To jest dla mnie kolejna ważna rzecz. Chciałabym, żebyśmy mogli wszyscy choć na chwilę się zastanowić nad wstydem. Co to w ogóle jest?! Znasz to powiedzenie – nic co ludzkie nie jest mi obce? Nieprawda. Wstydzimy się kobiecych piersi, sikania, krwi menstruacyjnej, męskich łez, wstydzimy się po prostu wszystkiego cały czas. A gdybyśmy mogli naprawdę przestać… To byłoby coś niezwykłego. Dlatego ja postać Sary budowałam na podstawie małej dziewczynki. Moją główną inspiracją była pięciolatka. Bo pomyślałam sobie, że dziewczynki się właśnie nie wstydzą, że one jeszcze nie mają przez społeczeństwo wpojonego tego, że trzeba się siebie wstydzić za wszystko.
NH: Ja mam czterolatkę w domu, więc potwierdzam.
LG: Prawda? To może ją jakoś uchronisz od tego. Choć pewnie nie da się do końca, bo pójdzie do szkoły i tam będzie jakaś pani nauczycielka, która jej od razu powie, czego nie może, co powinna i czego powinna się wstydzić. Moja mama bardzo walczyła o moją wolność i wiarę w siebie. I pamiętam, że była bardzo zła, jak w podstawówce nauczycielka ją wezwała i powiedziała, że jest taki problem, że Lena się cały czas zgłasza i zna odpowiedzi na wszystko. Moja mama była zszokowana. A to już było nakładanie wstydu – że jak jesteś za mądra, to też źle. I takich sytuacji jest bardzo dużo. A ja bardzo, bardzo głośno chciałabym krzyczeć o tym, żebyśmy walczyli z tym, gdy ktoś nam powie, czego powinniśmy się wstydzić.

NH: Ten Twój krzyk widać bardzo w postaci Sary. A czy jest coś, co jest dla Ciebie w Sarze zupełnie obce?
LG: Wiesz co? Nic. Bo w każdej postaci, którą tworzę, muszę znaleźć siebie. Nie mogłabym zagrać nawet morderczyni, myśląc, że to nie ja. Bo to byłaby ściema. Jeśli mam kogoś zagrać, to muszę być to totalnie ja. Więc w Sarze wszystkie cechy są cechami moimi, tylko są mniej lub bardziej – często w tym wypadku przez moją próbę wpasowania się w społeczeństwo właśnie – schowane. Kiedy Sara prosiła ludzi na pustyni, żeby pożyczyli jej telefon – bo ta scena, kiedy dzwoni do mamy, była improwizowana – to zanim w końcu ta pani z filmu się zgodziła, to prosiłam z dziesięć osób i nikt mi nie chciał go dać. Bo Sara w przeciwieństwie do Leny nie ma zbyt dużych umiejętności społecznych. Ja sama w podróżach radziłam sobie dużo lepiej. Ale dzięki temu, że pozwoliłam sobie na tę delikatność i zakochałam się w niej totalnie, to zasmuciło mnie to, jak bardzo ludzie, którzy nie mają tego wypracowanego, np. ludzie z zaburzeniami w spektrum autyzmu, mają trudniej w świecie niż ja, i jeśli by im się wszystko wysypało i nie mieli nic, to nikt by im nie chciał tego telefonu pożyczyć. I ważne, żeby to zauważyć. I ta niewinność, introwertyczność to są piękne cechy.
NH: I wszystkie przytulasz…
LG: Tak, wszystkie chciałabym przytulić, bo chciałabym, żeby kobiety, które obejrzą ten film, też to w sobie przytuliły. Zresztą mężczyźni też. Bo mężczyźni tam też obnażają bardzo dużo wstydliwych cech męskich – każdy jeden. Między innymi John Hawkes i jego postać nieudanego mężczyzny, który nie założył rodziny, który jest sam, jest trochę dziwny, mówi do siebie. Gdybyśmy mogli przytulić te swoje cechy, a nie z nimi znowu walczyć, to może okazałoby się, że nie musielibyśmy tyle pić, ćpać czy się nienawidzić.

NH: Skoro wspominasz już o Johnie Hawkesie – kto go przekonał, by wystąpił w waszym filmie?
LG: Jakoś tak wyszło, że ja robiłam casting. Michał (Chmielewski, reżyser – przyp. red.) po raz pierwszy przyjechał do Stanów, żeby zrobić ten film. A ja już po prostu poznałam tam trochę ludzi, którzy mnie bardzo poruszyli i jako artyści, i jako ludzie. John był jedną z takich osób. Poznałam go przy okazji innego projektu. I to jest wielki artysta, bardzo wiele mnie nauczył, a do tego jeszcze się zaprzyjaźniliśmy. I jak teraz mam jakąś rolę, to siedzę z nim na telefonie i długo rozmawiamy. Stał się takim moim mentorem. Co nie znaczy, że łatwo było go przekonać. Przekonać Johna było sto razy trudniej niż Wima Wendersa czy kogokolwiek innego. Bo on generalnie cały czas mówi „nie”. On tych filmów robi jak na lekarstwo. Tuż przed naszym filmem odmówił Tarantino. I tak trudno było go przekonać, tak długo to trwało, że nakręciliśmy już cały film, zanim nakręciliśmy końcówkę, i do końca nie wiedzieliśmy, czy on się zgodzi. Mieliśmy nawet przygotowane alternatywne zakończenie.
NH: Jak zatem ściągnęłaś do tego projektu Wima Wendersa?
LG: Kręciłam wtedy film, który był trudny dla mnie. Byłam mocno poturbowana, kiedy miałam z nim spotkanie na Zoomie. To jest mój bóg, więc już i tak byłam zestresowana, a on jeszcze na tym Zoomie zapalał zapałki, i tak sobie nimi rzucał. Nie wiedziałam, czy to był jakiś test, czy zabawa, czy ten typ tak lubi, czy coś tam podpalał… Ale moje obawy były oczywiście niepotrzebne, bo okazał się tak delikatnym i wspaniałym człowiekiem… Co więcej, on w ogóle kochany nie wierzył, że jego nazwisko ma jakiekolwiek znaczenie. I zastanawiał się, co mi w ogóle da taki Executive Producer? Więc w końcu mu powiedziałam, że to nie jest ważne, czy ty to rozumiesz, ale przysięgam, że to coś da. To jest piękne, jak niektórzy artyści potrafią być skromni.
A jeśli chodzi o sam projekt, to myślę, że bardzo przekonał go tym, że on sam jest takim artystą, który nie bierze jeńców. On sam robi to, co czuje, i walczy o swoją prawdę. Przez to, jak zrobiliśmy ten film, za jaką kasę, w jak niezależny sposób, to też nic nie musieliśmy robić nieszczerze. I tak czuję, i wszyscy twórcy naszego filmu czują, że to jest taki bardzo prawdziwy film, z serca, od każdego z nas, więc on go też poczuł i chyba był szczęśliwy, że młodzi ludzie jeszcze robią takie rzeczy i są tacy nieokiełznani, jak on sam kiedyś był.

NH: No właśnie czytałam, widać to zresztą w samym filmie, że poszliście w dokumentalny styl – mała ekipa wzięła kamerę, samochód i jeździła po tych wszystkich bezdrożach.
LG: Tworzenie tego filmu było takie, jak on sam, czyli że jeżeli po prostu podejmiesz dziką decyzję, żeby wziąć i się ruszyć przed siebie, to się okaże, że jacyś wspaniali ludzie na drodze może ci pomogą w tym. Tak się stało nam, gdy kręciliśmy film i tak też się dzieje Sarze w filmie.
NH: Tak jak pomogła pani z telefonem. Podobno w filmie było dużo więcej takich improwizacji. Jestem ciekawa, które to sceny?
LG: A zgadnij!
NH: Pierwsze, co mi przychodzi na myśl, to pan z bronią…
LG: Tak, on mnie naprawdę chciał zastrzelić. Wtedy kręciliśmy scenę, w której ja faktycznie zajeżdżałam do różnych ludzi i pytałam o drogę, i jego też chciałam po prostu zapytać. I najbardziej absurdalne w tym wszystkim było to, że wyszedł taki poczciwina, ze swoim synem, w koszulce z napisem „Kocham pieski”, a naprawdę chciał do mnie strzelić. To nie był żart. Ta scena była dłuższa, ale my ją ścięliśmy. Bo my w tym filmie pokazujemy trochę baśniową wersję świata, w którym nic się złego Sarze nie dzieje, mimo tej jej delikatności i infantylności. Ale życie pokazuje, że też zdarzają się niebezpieczne momenty, które są czasami właśnie tak absurdalne – że pan w koszulce „Kocham pieski” nagle okazuje się mordercą.
NH: Na szczęście tego typu sytuacji jest w filmie niewiele. I w ogóle niewiele jest interakcji Sary z innymi ludźmi. Jest trochę dialogów, ale generalnie patrzymy przez cały czas wyłącznie na ciebie. Czy to było dla ciebie trudne?
LG: Tak, i za co serdecznie przepraszam wszystkich widzów. Ale dostaję jednak od ludzi, którzy widzą ten film, taki feedback, że nie jest to jakieś narcystyczne, masturbacyjne, monotematyczne… Wydaje mi się, że udało mi się to zrobić w taki sposób, że opuściłam swoje własne ego aktorskie i Sara jest po prostu takim wehikułem dla każdej osoby, która to ogląda, że może się w tej Sarze znaleźć. I mam nadzieję, poczujesz, że to nie Sara jedzie przez tę pustynię, tylko ty, który oglądasz ten film – niezależnie czy kobieta, czy mężczyzna. Trochę jak w grze VR-owej.

NH: Opowiadasz o swojej postaci z dwóch różnych perspektyw. Myślę, że to musi być bardzo dogodna sytuacja, kiedy jako scenarzystka piszesz postać i wiesz, że aktorka zagra ją tak, jak ją wymyśliłaś. A z drugiej strony jako aktorka dokładnie wiesz, jaki był zamysł autorki. Ale zastanawiam się, czy są jakieś cienie takiej sytuacji – czy jest coś, co jednak utrudnia pracę, kiedy sama sobie piszesz rolę?
LG: Super, że pytasz o te cienie. To bardzo zależy od reżysera czy reżyserki – od tego, komu to potem oddasz. Bo jednak jako scenarzystka musisz to oddać i jako aktorka musisz się oddać. I jeżeli czujesz z reżyserem czy reżyserką wspólny cel i miłość do Ciebie w tym wszystkim, co ty przechodzisz, totalnie oddając się w ich ręce, to jest bardzo dobrze. Bo nie możesz też reżyserować z tylnego siedzenia. Myślenie na zasadzie „ja to napisałam i wiem lepiej” nie jest OK. Więc to wszystko totalnie zależy. Może to być bardzo, bardzo ciężkie, jeśli reżyser wziąłby tekst, który ty napisałaś i w którym ty grasz, i zdecydował, że zrobi tak, żeby ci było bardzo trudno, bo może. Różnie bywa. Ale w przypadku Michała Chmielewskiego było naprawdę pięknie. To jest taki mądry, uważny, obserwujący świat, delikatny artysta. Także to była totalna radość, że on mógł mnie potem kierować w nowe jeszcze rejony.
NH: A kto kogo znalazł? Ty Michała czy on Ciebie?
LG: Napisałam do niego na Instagramie, że szukam reżysera. Bo jak przyjechałam do Polski ze Stanów, to się zakochałam w polskim oku filmowców i w ogóle w tym, jak tutaj co niektóre filmy są tworzone – z zupełnie inną delikatnością, wrażliwością, w zupełnie inny sposób niż kino amerykańskie. Tam jest jednak wszystko takie harde, mocne, twarde, również sposób tworzenia, zwłaszcza teraz. Dlatego bardzo chciałam zrobić film z polskimi twórcami. I Michała szukałam długo, i jak znalazłam, to się bardzo ucieszyłam, i on też się ucieszył, i tak się właśnie cieszymy.

NH: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w Stanach teraz kochają Polaków – za co i dlaczego? Czy chodzi właśnie o tę wrażliwość polskich twórców?
LG: Tak. A Polacy nawet nie wiedzą o tym! Mam nadzieję, że wszyscy to szybko zrozumieją, bo na razie oprócz Agnieszki Smoczyńskiej, Pawła Pawlikowskiego czy Janka Matuszyńskiego i paru innych, którzy wiedzą o swojej sile, to niewiele jest takich osób. A ja nakłaniam Polaków, żeby zamiast robić kopie amerykańskiego kina dla Polski, co się często dzieje i jest po prostu głupie, mieli świadomość wyjątkowości Polski, naszej delikatności, folkloru, magii, sarkazmu, humoru, siły i to tym się inspirowali, tworząc kino, bo jest to po prostu wyjątkowe.
NH: Kolejny film też robisz z Polką – Olgą Chajdas. Również jako współscenarzystka i aktorka. Przeczytałam gdzieś, że będzie to biografia twojej mamy Eli i że to właśnie ty się w nią wcieliłaś. Możesz opowiedzieć coś więcej o tym projekcie?
LG: No właśnie nie mogę. Mogę jedynie powiedzieć, że film, który zrobiłam z Olgą, wychodzi niebawem i że bardzo, bardzo będzie on mocny.
NH: OK, to w takim razie, jaki film chciałabyś zrobić w najbliższym czasie?
LG: Mam teraz potrzebę na jakąś może trochę dzikszą grę. Bracia Safdie robią teraz filmy, nazwijmy to, bardziej męskie. Jordan Peele robi horrory, które są komediami. Więc tego typu zabawa – coś, co byłoby bardziej zadziorne, jest mi teraz potrzebne. Ale też staram się być w miarę szczera, w tym, co piszę, i nie wymyślać, i nie ściemniać, więc myślę, że trudno byłoby mi napisać film z perspektywy mężczyzny czy na przykład osoby czarnoskórej, bo wydaje mi się, że to jest nie fair, żebym ja się teraz wymądrzała, jak to oni widzą świat, bo skąd ja to wiem. Ale może właśnie w połączeniu z reżyserem, bo tak właśnie często piszę – wspólnie z reżyserem czy reżyserką – udałoby mi się osiągnąć taki nowy styl i smak. To bardzo chętnie.

Film Roving Woman można oglądać w kinach w całej Polsce. Premiera odbyła się 21 kwietnia 2023 roku.