ZAWODOWIEC. 50 lat od premiery
Ta dwójka – plus ubarwiający drugi plan obiekt westchnień w osobie Giovanny Ralli – ma na swoim karku jeszcze diabolicznego Jacka Palance’a, który wcielił się w gentlemana-zabójcę o przydomku Curly (po latach, w 1991 r., aktor zdobył Oscara za Sułtanów westernu, gdzie też ma takie imię, co stanowiło oczywiste odniesienie do rzeczonej klasyki). To ciekawa postać, stworzona wyraźnie na modłę złoczyńców kreowanych u Leone przez Lee Van Cleefa. Wrażenie to potęguje zwłaszcza finał z udziałem całej trójki, zrealizowany bardzo podobnie, co chociażby w Dobrym, złym i brzydkim, również bezbłędnie zmontowanym pod niezawodne nuty Ennio Morricone i jego stałego współpracownika Bruno Nicolaiego, którzy razem stworzyli kolejne pamiętne tematy będące dziś w ścisłej czołówce kompozycji maestro.
Niestety raz jeszcze brakuje tu porównywalnej głębi wydarzeń. Głównie dlatego, że relacje między panami są dość przypadkowe i generalnie luźne jak cała reszta tego jajcarskiego filmu. A sam Palance pojawia się na ekranie zbyt rzadko, aby uchodzić za nemezis z prawdziwego zdarzenia, mimo iż dość szybko poznajemy mroczne oblicze jegomościa. Jego chęć do przelewu krwi ginie zresztą pod wieloma innymi atrakcjami, pośród których nie brakuje nawet scen batalistycznych godnych I wojny światowej (wszak to ten sam okres historyczny). Szczęśliwie podobne niedoskonałości łatwo wybaczyć, bo Zawodowiec broni się bardzo dobrze i bez większego bagażu emocjonalnego.
Realizacyjnie to rzecz niezwykle lotna, o odpowiednim rozmachu. Sprawna i pomysłowa, mająca swój własny, mimo wszystko niepowtarzalny rytm. Reżyser potrafi zaskoczyć formalnymi zabiegami w teoretycznie najprostszych lub najbardziej błahych sekwencjach. Aktorzy nie pozostają mu dłużni, nieraz ratując siebie i swoje postaci chwytliwymi niuansami oraz tymi wszystkimi drobnostkami, które sprawiają, że od razu zyskują naszą sympatię – jak choćby odpalane przez Kowalskiego zapałki od każdej napotkanej osoby, z reguły o te najmniej oczywiste miejsca.
Na podobnej zasadzie działa cała struktura filmu, który wypełniony jest wieloma detalami powodującymi bezustannego banana na twarzy. Jednocześnie Corbucci ani na moment nie czyni ze swojego dzieła głupawej parodii gatunku i nie opiera się jedynie na sile komizmu, trzymając fason aż do napisów końcowych. Dzięki temu łatwo dodać ten western do ulubionych, jak i zaliczyć do najlepszych, ewentualnie najbardziej udanych w danej klasie.
Ciekawe więc, że już zaledwie dwa lata później ta sama ekipa postanowiła zrealizować… remake. Vamos a matar, compañeros (w luźnym tłumaczeniu: Będziemy zabijać, towarzysze) aka Compañeros z 1970 roku to niemal dokładnie ten sam produkt (choć wielu uważa go za ciut lepszy, bardziej dopracowany i… mocniej komediowy). Również dzieje się w trakcie meksykańskiej rewolucji, do której Nero dołącza już jako… Szwed handlujący bronią. No cóż, Polak był tam pierwszy.
P.S. Karabin maszynowy, który w jednej ze scen nabywa Kowalski, to francuski Hotchkiss Mle 14.