UNA. Debiut wyprany z emocji
Są debiuty reżyserskie, które wypadają niezwykle okazale, ale są też takie, przy których zastanawiamy się, dlaczego debiutant zdecydował się stanąć za kamerą. Benedict Andrews, którego pierwszy film Una z 2016 roku można było oglądać podczas zakończonego niedawno festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, mieści się niestety w tej drugiej kategorii. Uznany reżyser teatralny pierwszą walkę z wymaganiami stawianymi przez kino przegrał z kretesem.
Trudno będzie w to uwierzyć zwłaszcza tym, którzy znają sceniczny dorobek Andrewsa i wiedzą, z jakimi aktorskimi tuzami miał do czynienia. Jest autorem adaptacji Tramwaju zwanego pożądaniem dla londyńskiego Young Vic, w której wystąpili Gillian Anderson i Ben Foster, a w jego Pokojówkach na podstawie Jeana Geneta wystąpiły Cate Blanchett, Isabelle Huppert i Elizabeth Debicki. Mimo to w Unie jakby nie poradził sobie z aktorami, którymi dysponował, przez co zwolennicy talentu Rooney Mary i Bena Mendelsohna będą mocno zawiedzeni debiutem Andrewsa. Choć można było się spodziewać sporego ładunku emocjonalnego w tej kontrowersyjnej historii, całość wypada blado i płasko, jakbyśmy zamiast charyzmatycznych aktorów oglądali na ekranie postaci złożone z kartek wymiętego papieru.
Una, adaptacja sztuki Blackbird Davida Harrowera, opowiada historię tytułowej młodej kobiety (Mara), która jako 13-latka została uwiedziona, wykorzystana i porzucona przez dorosłego sąsiada i przyjaciela jej ojca, Raya (Mendelsohn). Narracja w debiucie Andrewsa prowadzona jest dwupłaszczyznowo – poznajemy zarówno teraźniejsze losy bohaterów, jak i ich historię sprzed lat, a współczesne i retrospektywne kadry przenikają się w nieuporządkowany, dynamiczny sposób. Jedni uznają to za interesujące rozwiązanie, pozwalające lepiej wniknąć w tkankę narracji, innych taki sposób opowiadania zirytuje – bez względu na preferencje w tym względzie, nie to jednak należy uznać za najsłabszy element Uny. Są nimi – o ironio! – emocje, które w tak kontrowersyjnym i głęboko angażującym na poziomie moralnym temacie powinny odgrywać rolę pierwszoplanową. Tymczasem Mara i Mendelsohn, aktorzy, którym wszechświat nie poskąpił talentu, przypominają amatorów, którym dodatkowo ktoś podał środki odurzające. Efekt jest taki, że zamiast zaangażowanej emocjonalnej gry oglądamy potyczkę w muzeum figur woskowych, gdzie na bezpłciowy gest odpowiada równie niecharyzmatyczna reakcja.
Podobne wpisy
Doprawdy trudno zrozumieć tę realizacyjną znieczulicę. Roman Polański w Rzezi potrafił w iście teatralnym stylu przeprowadzić na ekranie emocjonalną wiwisekcję, wykorzystując czwórkę aktorów, Stevenowi Knightowi w Locke do tego samego wystarczył powściągliwy Tom Hardy i kilka głosów w słuchawce. Benedict Andrews, twórca, który na teatrze zjadł zęby, nie potrafił przenieść swoich scenicznych umiejętności na plan filmowy i stworzył dzieło nużące, mało angażujące, a do tego brzydkie. Una jest bowiem obrazem ponurym, surowym i źle sfotografowanym, korzystającym ze zbliżeń nie wtedy, gdy jest to najbardziej wskazane, rozpraszającym uwagę widza ujęciami nic nieznaczących sprzętów i wnętrz. Wygląda to tak, jakby sam Andrews w trakcie kręcenia zorientował się, że nie będzie w stanie zainteresować widza treścią i szukał szczęścia w tylko na pozór stylowych kadrach. Tu także się nie powiodło – scenografia Uny nie działa na wyobraźnię, nie ugina się pod ciężarem symboli i metafor. Wręcz przeciwnie – podobnie jak relacje postaci, całe tło, na którym umieszczono konfrontację głównych bohaterów, jest całkowicie wyprane z tożsamości. Być może gdyby pomiędzy Uną i Rayem kipiało od emocji, mało wyraziste tło byłoby rozwiązaniem wzmagającym kontrast pomiędzy planami, ale gdy wszystkie elementy wypadają równie blado, miałkość staje się nie do zniesienia.
Una Benedicta Andrewsa weszła w obieg festiwalowy w aurze dzieła niepokornego i angażującego emocjonalnie – takie opinie musiały być efektem znakomitej pracy agentów PR, bo z rzeczywistością nie mają wiele wspólnego. Debiut doświadczonego reżysera scenicznego okazał się absolutnym falstartem i nie byłoby żadnym zaskoczeniem, gdyby Andrews nie podjął już kolejnej próby zaistnienia w kinie.
korekta: Kornelia Farynowska