THE DIVINE ENFORCER. Katolickie karate

Od pierwszych sekund nie ma złudzeń – produkcja Roberta Rundle’a to czysta amatorka, o czym świadczą i napisy początkowe, i chaotyczny montaż, i zdjęcia, które wyglądają, jakby operator, rejestrując pierwszą komunię, postanowił dorobić i nakręcić przy okazji niskobudżetowy film akcji. W roli głównej wystąpił Michael M. Foley, którego dorobek jako mistrza sztuk walki jest dłuższy od filmografii Erica Robertsa, a jednak na ekranie prezentuje się raczej zabawnie niż widowiskowo. Już jego pierwszy pojedynek potrafi zakrztusić śmiechem (a zwłaszcza widok ocalonej kobiety wykonującej znak krzyża), ale największe wrażenie robi pozbawienie przytomności przeciwnika za pomocą uderzenia kciukiem w czoło oraz zatrzymanie złodzieja torebek kopniakiem od niechcenia podczas rozmowy z parafianką na ławce w parku. Jeżeli lubicie płakać ze śmiechu, przygotujcie zapas chusteczek.
Obsada jest tutaj zaskakująco solidna. W drugoplanowej roli pojawia się Jan-Michael Vincent, którego burzliwy życiorys sam w sobie nadawałby się na filmową adaptację; jakimś cudem udało się zaangażować Jima Browna znanego z Parszywej dwunastki czy Stacji arktycznej Zebra; jest także Erik Estrada, którego fenomen do Polski właściwie nigdy nie dotarł, a który na przełomie lat 70. i 80. był w Stanach Zjednoczonych bardzo popularny; jest wielkoszczęki Robert Z’Dar; a czarny charakter odgrywa Don Stroud – były przeciwnik Jamesa Bonda czy też szeryf Bill Sharp w Django. Mało tego, w klubie jednego z mafiozów występuje Hiroko, autorka wówczas dość nośnego przeboju My Love’s Waiting, o której dzisiaj nawet najbardziej wnikliwi kronikarze muzyki popularnej nie pamiętają. Jakim cudem Rundle zebrał tak solidny zespół? Oczywiście wystarczyło odnaleźć kilku aktorów z nazwiskami, którzy akurat borykali się z finansowymi problemami i zgodzili się wpaść na dzień-dwa, by bez entuzjazmu odczytać kilka dialogów (Vincent robi to bez skrępowania na naszych oczach, w jeden ze scen widać, że do czytanej przez jego postać gazety doklejono kartkę z fragmentem scenariusza). Dla nas, widzów, to oczywiście dobrze, przecież wyłączne dla takich wartości wepchnęliśmy kasetę do magnetowidu, a ostateczna potyczka Daniela z Otisem to VHS-owa perełka. „To twoja ostatnia szansa, okaż skruchę albo drogo zapłacisz” – grozi klecha, a w odpowiedzi słyszy: „Sram na ciebie”, ale czy kogoś to gorszy?
Gdyby kiedykolwiek powstał pomysł na stworzenie polskiego remake’u The Divine Enforcer, w głównej roli mógłby wystąpić wyłącznie Cezury Pazura – jego rzadka zdolność do łączenia wulgarności z pobożnością znalazłaby tu doskonałą sposobność do udowodnienia wszystkim tym, którzy zarzucają aktorowi nieszczerość, że można żyć na pograniczu przeczących sobie przekonań i wyjść z tego z twarzą. Znając jednak słabości rodzimych filmowców, zaraz by się z tego zrobiło W imię…, Plebania albo Botoks w sutannach. Lepiej więc pozostać przy przedziwnym monumencie filmu pod każdym względem tak źle zrealizowanego, że trudno go nie pokochać. The Divine Enforcer można by ocenić i na jeden, i na dziesięć, więc w ramach kompromisu wybrałem bliżej środka ze wskazaniem na „dobrze”, choć tak naprawdę jest to produkcja, której absolutnie ocenić nie potrafię. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
korekta: Kornelia Farynowska